Pycha – grzech główny

2013/01/18

Jeżeli w poprzednim felietonie na tych łamach pisałem o niemoralności telewizji jako medium, to gdzieś w zakamarkach mózgu kołatała się świadomość, że u podstaw takiej opinii leży pewność, iż jednym z głównych źródeł owej niemoralności jest wszechobecna w telewizji, w całym jej skomplikowanym i złożonym organizmie pycha.

Telewizja, ludzie telewizji – „no, po prostu nie ma nic lepszego”, sądzi zapewne niemal każdy „teleman”, niezależnie od tego, czy jest człowiekiem „z wewnątrz” czy okazjonalnym gościem.

Jak sięgnę pamięcią, telewizja wzbudzała wielkie emocje. Były to emocje różnej natury, ale zawsze wskazywały one, że TV to coś wyjątkowego. Z jednej strony tzw. ludzie telewizji niemal bezwyjątkowo uważali się za lepszych od innych. Liczne anegdoty opowiadały, jak to się np. łatwo „podrywało na telewizję”, czyli zyskiwało daleko idącą przychylność „panienki” uczyniwszy najlżejszą choćby wzmiankę o swoich kontaktach z placem Powstańców Warszawy, później z ul. Jana Pawła Woronicza 17. Że ów podrywacz nosił tam kable? Że trzymał mikrofon na kiju? To inna sprawa. Ale jakie on mógł mieć kontakty?!! Kogo on widywał na korytarzach?!!! Z kim on mógł rozmawiać?!!!

Takie nastawienie powodowało, że byle wózkarz czy goniec z telewizji uchodził w oczach innych za dziecko szczęścia. A stąd już krok do owej pychy, do rozwijania pawiego ogona, nawet jeśli był w rzeczywistości niezbyt okazały bądź najładniejsze pióra dawno z niego wyrwano.

To się nadaje…

Z drugiej strony TV zawsze starała się kreować swój wizerunek jako instytucji omnipotentnej. Miała niemałą siłę oddziaływania, to fakt, pamiętajmy jednak, że było to w czasach, kiedy Polak był jakiejkolwiek siły oddziaływania kompletnie pozbawiony. Ale cóż, stara prawda głosi, że wśród ślepców jednooki jest królem! I wielu się na tę wszechmoc telewizji nabierało. W latach 60. czy 70. ubiegłego wieku często zdarzało się słyszeć zagniewany głos jakiegoś sfrustrowanego lub oburzonego obywatela: „To się do telewizji nadaje!” Znaczyło to, że jakaś sprawa była tak bulwersująca, że gdzieś tam mieliśmy do czynienia ze skandalem tak wielkim, że sytuację uzdrowić mogła tylko telewizja.

Czyż w tej sytuacji trudno się dziwić, że ci, którzy w tej telewizji pracowali, wbijali się w pychę? Oto oni są ostatnią nadzieją zrozpaczonego obywatela lub – szerzej – bezradnego społeczeństwa…

Trudno o większy absurd – telewizja była już wówczas jednym z głównych ogniw systemu zniewolenia, zakłamywania. Telewizja załatwiała tylko te sprawy, które załatwić chciała, a raczej które jej załatwić w jakimś tam programie interwencyjnym zwyczajnie p o z w o l o n o. To była dana odgórnie koncesja na odwagę i społeczną wrażliwość.

Napinanie muskułów

Dziś nadawców mamy wielu, więc ów element pychy z powodu niemałych możliwości tego czy innego emitenta ulega jeszcze wzmocnieniu, spowodowanemu ostrą rywalizacją. Trzeba rywala przelicytować w czym tylko się da. Można to robić np. czysto werbalnie. Stacja TVN ma za swój slogan reklamowy wyrażenie „Programowo najlepsza”. Kto tak orzekł? Nie wiadomo. Ale do wierzenia podane jest i kwita! Abstrahując już od faktu, że używanie przymiotników w stopniu najwyższym w odniesieniu do tego, co się samemu zachwala, jest głupie, nieeleganckie, a do tego, o ile wiem, nie bardzo zgodne z prawem (np. slogan reklamowy piwa carlsberg brzmi: „Prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie”. Słowo „prawdopodobnie” jest, jak się chwilę zastanowić, po pierwsze, zabawne, to takie mrugnięcie do odbiorcy; po drugie, to jednak znak pewnej pokory; po trzecie, wreszcie zostawia się tu jakiś margines szacunku dla gustu innych. Bo ktoś może uważać, że najlepsze na świecie jest zupełnie inne piwo. Wolno mu. Elegancji takiej nie przejawia stacja panów Wejcherta i Waltera. Oni sami zadekretowali, że są najlepsi).

Można się pysznić także w inny sposób. Oto od czasu do czasu prezenter takiej czy innej stacji TV podaje komunikat: „W ubiegłym tygodniu nasz program informacyjny oglądało przeciętnie 4 miliony 254 tysiące widzów. Tym samym jesteśmy pierwsi pod względem oglądalności” (a w domyśle: wiarygodności!). I drżyj, konkurencjo! Albo wymyśl jakąś kategorię, choćby fikcyjną, w której ty będziesz najlepsza.

„Pokaż mi, ile wydałeś, powiem ci, kim jesteś”

Dla przeciętnego człowieka naszych czasów poziom łączy się z zasobnością portfela. Bogatszy jest na pewno lepszy niż biedniejszy! Ta rozdzierająco smutna prawda pokazuje oczywiście niepokojący stan umysłów, ale trudno pluć pod wiatr. Świat tak uważa i co mu zrobisz?

Demonstracja siły finansowej jest więc oczywiście kolejnym zabiegiem, ujawniającym telewizyjną pychę. Co jakiś czas u progu nowego telewizyjnego sezonu, czyli tuż przed wejściem w życie tzw. jesiennej ramówki, stacje chwalą się, czym to będą kusić i szokować potencjalnego widza. Stacja X opowiada np., że jej programy informacyjne będą od przyszłego tygodnia nadawane z nowego studia, którego techniczne wyposażenie kosztowało 20 mln dolarów. Na czym te wspaniałości polegają – mało kto wie, bo mało kto się na tym zna. Ale nie chodzi o to, żeby się znać. Suma ma odebrać oddech. Rany koguta! 20 milionów baksów! Ci to mają możliwości!

Jakże takie westchnienia poprawiają szefom stacji samopoczucie… Oni już niemal nie chodzą, a lewitują! Najdroższe studio w Polsce. Kto nam podskoczy?!

Dokładnie taką samą funkcję pełni nieustanne kaperowanie, podbieranie sobie, podkupowanie konkurencji tzw. gwiazd (notabene termin „gwiazda” w odniesieniu do osoby popularnej i lubianej bardzo za to, co sobą reprezentuje, a więc za talent i pracę, zupełnie zatracił w dzisiejszym języku ludzi telewizji swe zasadnicze znaczenie!). Najczęściej idzie o popularnych prezenterów wiodących programów, ale niekoniecznie, czasem idzie o zwykłych błaznów, żywiących się głupotą bliźnich i ich totalnym bezguściem. Klasycznym przykładem nadętego pychą błazna jest niejaki Kuba Wojewódzki. Prowadzony przezeń talk show to modelowy pokaz impertynencji (która ma być odwagą i bezkompromisowością), prostactwa (mającego uchodzić za wysublimowane poczucie humoru) i kompletnego programowego bezhołowia (które wielbiciele K.W. uważają zapewne za nowatorską formułę programową, opartą na tzw. spontanie). Kuba Wojewódzki każdym słowem i gestem demonstruje ten oczywisty (w jego mniemaniu) fakt, że cały świat razem wzięty nie dorasta mu nawet do pięt, wobec czego wszystko mu wolno, a myśl o tym, że ktoś – obojętne, kto: mędrzec, polityk, duchowny czy gwiazdeczka estrady – miałby zasiąść przed Wojewódzkim na kanapie, winna delikwenta przyprawiać o paraliżujący strach. Ale póty dzban wodę nosi… Inny telewizyjny pyszałek, Tomasz Lis, nadział się kiedyś na zdecydowaną i jakże skuteczną kontrę ze strony piosenkarza Michała Wiśniewskiego, czerwonogłowego lidera niegdysiejszej grupy „Ich troje”. Ponieważ Wiśniewski uchodził w opinii światka medialnego za Pierwszego Tandeciarza III RP (jakby konkurentów do tego tytułu było mało…), redaktor Lis zaczął z niego dworować, zachowywać się po chamsku, szydzić i robić sobie tzw. podśmiechujki. I tu się przeliczył, bo Wiśniewski może tytanem intelektu nie jest (Tomasz Lis też nie jest…), ale swoją wymierną w setkach tysięcy złotych za koncert wartość, jak i popularność znał, więc odparował: „Słuchaj, ten program jest ze mną i dla mnie, ty jesteś tylko wynajętym prezenterem. Ten program ma wysoką oglądalność, bo ja dziś w nim występuję. Więc przestań traktować mnie jak pętaka”. I Lis się z lekka „zacukał”…

Wniosek? Najlepszym remedium na pychę jest… pycha.

Z drugiej strony kamery, czyli infekcja

Pycha to uczucie zaraźliwe. Wystarczy znaleźć się w świecie pyszałków, by za chwilę być jednym z nich. Ktoś zaproszony do telewizji, ktoś, komu dano szansę „przemówienia do narodu”, „do całej Polski”, musi poczuć się jak balon, który powoli wypełnia się gazem. Na skutki nie trzeba długo czekać.


Michał Wiśniewski, tandetny piosenkarz, dzięki telewizji stał się autorytetem

Ludzie przemawiają więc coraz częściej ze szklanego ekranu tonem autorytatywnym co się zowie. Mają zwykle rację (chyba że telewizji zależy, żeby wykazać, że ten akurat gość nie ma racji… Wtedy rację ex officio ma ktoś inny.). Wystarczy, że jest się na „ścieżce kreacji” w TV, że się człowiek tam kilka razy pokaże (nieważne, co robi, tam obowiązuje zasada „wystarczy być”, zasada wszystkich pyszałków), a już po niedługim czasie zyskuje się status „gwiazdy”. Wtedy ma się już zawsze rację, bo telewizje nasze działają na zasadzie „baru samoobsługowego”: najpierw same kreują, a potem same tę kreację dyskontują, nakręcając sobie oglądalność, czyli tzw. dziś „kasę”. Oto jest gwiazda, którą uwielbiacie! Prawda, że ją właśnie chcecie bez przerwy oglądać?! No jasne…

Dziś ten, kto ogląda telewizję i do tego ogranicza swoją życiową i umysłową aktywność, jest z takim „gwiazdozbiorem” na bieżąco. Innym (normalnym…) pozostaje gapiowate zdziwienie: kto to jest ta „gwiazda”? Co robi?

Zadając takie pytania daje się żywe świadectwo, że jest się „cieniasem”. Jak to?! Ty j e j (j e g o ) nie znasz?!!!

I infekcja postępuje. Każdy, kto startuje np. w teleturnieju, gdzie wygrać można jakieś większe pieniądze, jest święcie przekonany (i przekonaniem tym dzieli się natychmiast z całą widownią), że kto jak kto, ale on wygra je na pewno. „Przyszedłem po milion” – oświadcza ktoś w Milionerach. Że wychodzi z tysiącem złotych albo i bez? Że wykazał się żenującą niewiedzą? Gapiostwem? Brakiem refleksu? To nieistotne. Trzeba mieć po prostu dobry pi-ar. Czyli dobre samopoczucie. Jak nie ma innej drogi, trzeba stworzyć go sobie samemu. Jak ktoś ma opory przed nachalnym autoreklamiarstwem – znakiem naszych czasów – jego wina. I jego problem. Nie zajedzie daleko.

Wojciech Piotr Kwiatek

Artykuł ukazał się w numerze 11/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej