Jemu na jej widok przyspieszał puls, a jej miękły kolana, kiedy on był blisko. No i co z tego, skoro nie byli przyjaciółmi?
Jesteście Państwo szczęśliwi? Ja wiem, szczęście – temat delikatny, bo raz, że intymny, a dwa – co tu gadać – rzadki zwierz, to szczęście, niestety.
Jak to możliwe, że życzenia szczęścia spełniają się w tak niewielu wypadkach, zastanawiałem się, patrząc na młode małżeństwa, rozstające się po roku czy dwóch. Zupełnie jakby życzący gdzieś drobnym druczkiem dodawał „ale po moim trupie”. Co jest – myślę. Wirus jakiś czy inna zaraza? Czego im brakuje, tym małżonkom?
Dociekając tak przyczyn ludzkiego nieszczęścia, zauważyłem, że początkujący małżonek ma mnóstwo pragnień, jeszcze więcej marzeń, a najwięcej chyba oczekiwań. Z tego ostatniego nieczęsto zresztą zdaje sobie sprawę. Oczekiwania motywują go (ją) co najmniej w tym samym stopniu, co atrakcyjność partnera. Zauroczenie osobą płci przeciwnej potrafi skutecznie podkręcić wyobraźnię, a ta dorzuca drew do nieźle już trzaskającego ognia oczekiwań. No i spirala się nakręca. Zwłaszcza, jeśli ogień jest jedynym, który ogrzewa i oświetla wspólne dni i noce. Tymczasem rzeczywistość często okazuje się skuteczną gaśnicą wszelkiego ognia. Opiszę Państwu, jak to działa. Kiedy już jesteśmy nieźle „podjarani” (młodzi tak mówią, proszę wybaczyć), do głosu zaczynają dochodzić niewygody życia codziennego i kanty osobowości. Coś nie wygląda tak, jak wcześniej się wydawało. Ona jest… no wiecie Państwo – wytrzymać nie można. A jego ciągle nie ma, a jak jest, to nie pomaga w domu. I w ogóle więcej go łączy z mamusią… A propos – temat zniewieściałych chłopczyków zostawmy sobie na inną okazję, albo lepiej powierzmy go psychiatrom. No nic. Ogień oczekiwań przestaje się żywić złudzeniami. I – niespodzianka – wcale nie gaśnie. Wspomniana wyżej gaśnica zaczyna od tego, że zamiast oczekiwań dorzuca do ognia gałązek rozczarowań. O dziwo, ogień zdaje się huczeć jeszcze raźniej, choć teraz ani nas nie ogrzewa, ani nie daje światła. Teraz ten ogień jest pożarem, w którym utknęliśmy na dobre. Mamy do wyboru albo uciekać, gdzie pieprz rośnie (separacja, rozwód i Bóg wie co jeszcze), albo… pozwolić ogniowi wygasnąć z rozpaczy. Wtedy poparzeni i ledwo żywi dopełniamy naszych dni jako antyreklama stanu małżeńskiego. W obu wypadkach, jak to trafnie ujął Osioł ze Shreka, „happy end a diabli wzięli”.
I co my na to? Pani z pierwszego rzędu, proszę!
– Miłości zabrakło, proszę księdza!
– Brawo! Z religii piątka. Z uczuć – cztery minus. Oni naprawdę myśleli, że się kochają! Jemu na jej widok przyspieszał puls, a jej miękły kolana, kiedy on był blisko. No i co z tego, skoro nie byli przyjaciółmi?
Nie dość, że nie są przyjaciółmi, to jeszcze bardzo często w ogóle się nie znają! Nie wiedzą, czego się po sobie spodziewać. Kochają w sobie to, co się łatwo kochać daje, a poznając się z biegiem czasu, odkrywają, że bilans zalet i wad wcale nie musi wypadać na korzyść tych pierwszych. Cofnijmy taśmę. Zacznijmy przyglądać się sytuacji, kiedy jeszcze nie byli po ślubie i kiedy było im ze sobą tak dobrze. Oboje robili wszystko, żeby ten stan trwał. Co nie zagrało? Może nie zetknęli się ze sobą aż tak blisko, albo – bardzo przepraszam – właśnie zetknęli się bardzo blisko i to sprawiło, że wszystko inne przestało się liczyć? Czy wspólne pragnienie szczęścia kazało im nie zwracać uwagi na „drobiazgi”? Taki jest początek spirali złudzeń. Tymczasem przyjaciele na swój temat raczej złudzeń nie mają. Mało to romantyczne, a przecież być ze sobą, nie mając złudzeń, to chyba trzeba się naprawdę kochać czy co? Przyjaźń trwa, chociaż przy niejednej okazji może wyjść na jaw, że nie jesteśmy chodzącymi ideałami. Przyjaciele mają jednak do siebie tyle zaufania, żeby nie ukrywać swoich słabych stron. Przecież nie trzeba się bać odrzucenia, bo jesteśmy przyjaciółmi. Jesteśmy nimi, bo zależy nam na sobie nawzajem. Naszej przyjaźni nie wydał na świat napuszony okres godowy. Powstała po prostu z czasu spędzonego razem, z pragnień, które wspólnie dzieliliśmy, z obopólnego poszukiwania dobra przyjaciela. I dlatego przyjaźń trwa. I dlatego to dopiero będąc przyjaciółmi, można spróbować oddać życie za siebie nawzajem. W przeciwnym razie pozostaje już tylko… miłość nieprzyjaciół?
A przecież nie o to chodzi, prawda? Może jeszcze da się jakoś z czasu spędzonego razem i z tych dotąd niespełnionych marzeń poskładać przyjaźń, która z najczarniejszej przeszłości potrafi wyłuskać przebaczenie i odwagę zaufania sobie mimo wszystko?
Szczęścia życzę!
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 10/2008.