Aby ewangelizować (przekazywać doświadczenie spotkania ze Zmartwychwstałym), trzeba być wspólnotą i do wspólnoty zapraszać.
Obiecałem Państwu trzecie słowo o ewangelizacji i – kobyłka u płotu – trzecie słowo następuje. Zapowiadałem wprawdzie, że słowem tym będzie Kościół, ale pomyślałem, że należałoby je nieco sprecyzować, dlatego w tytule niniejszego felietonu widzą państwo słowo „Wspólnota”. A chodzi oczywiście o wspólnotę Kościoła, czy może – jeszcze ściślej mówiąc – wspólnotę kościelną. Myślę, że ci z Czytelników, którzy dotrwają do końca mojego tekstu, zorientują się, dlaczego tak mi zależy na jednoznacznym określeniu tego trzeciego słowa o ewangelizacji.
Zacznijmy jednak od tego, że Kościół (wspólnota wierzących) był tym, co Jezus pozostawił po sobie na świecie. Nikt dziś nie wiedziałby o zbawieniu, gdyby nie przechowało się ono w życiu i nauczaniu Kościoła, a zwłaszcza w doświadczeniu wierzących. A powody są co najmniej dwa. Pierwszy, dość oczywisty, – historyczny: świadkowie zmartwychwstania przekazali swoim uczniom to, co sami przeżyli (por. 1J 1,1-3). Dla nas nauka z tego następująca: Kościół przetrwa, jeśli wierzący będą dawać świadectwo o Zmartwychwstałym, który jest obecny i działa w ich życiu. Dobrze, dobrze, pamiętam przecież, że ze swej natury jest on wiecznotrwały i zmierza ku wieczności, ale, przynajmniej teoretycznie, jego życie mogłoby zostać przerwane na skutek braku ciągłości przekazu wiary.
Drugi powód, co najmniej tak samo ważny, ma charakter ontologiczny: Kościół jest obecnością Boga w świecie. Wspólnota wierzących to – innymi słowy – mistyczne Ciało Chrystusa czyli organizm, w którym każdy narząd i organ ma do spełnienia swoją rolę, a dopiero razem, działając w harmonii, tworzą jedno ciało. Jego spoiwem (więzią doskonałości) jest miłość (por. Kol 3,14). miłość jest czymś realnym, co łączy ze sobą ludzi, często bardzo odmiennych i nie zawsze spontanicznie lubiących się nawzajem. Bo miłość jest czymś chcianym, co możemy komuś obiecać (małżeństwo lub zobowiązania składane przez osoby konsekrowane czyli księży, siostry i braci zakonnych oraz innych celibatariuszy wszelkiej maści). Miłość prowadzi do decyzji stania się darem czyli postawienia dobra cudzego ponad naszym własnym. Miłość jest wzajemna, a więc wymaga odpowiedzi. Miłość jest z Boga (por. 1J 4,7), dlatego ten, kto kocha, odpowiada na miłość, którą sam został umiłowany (por. Jr 31,3). Ciekawe zresztą, że aby kochać Boga, musimy tę miłość okazać bliźniemu (por. 1J 4,20). No i po miłości właśnie, i to miłości wzajemnej, rozpoznaje się uczniów Jezusa (por. J 13,35).
I tak dość oczywisty okazuje się wniosek, że aby ewangelizować (przekazywać doświadczenie spotkania ze Zmartwychwstałym), trzeba być wspólnotą i do wspólnoty zapraszać. O ile jednak Kościół jest prawdziwą wspólnotą wierzących, to przecież dla zaistnienia realnych więzi pomiędzy poszczególnymi członkami Kościoła potrzeba mniejszych wspólnot, w których więzi przyjaźni (tak, właśnie przyjaźni) pomiędzy ich członkami będą prawdziwym świadectwem wobec świata. I do takich wspólnot chcemy również zapraszać tych, którzy podejmą decyzję przylgnięcia do Chrystusa. We wspólnocie będą żyć w atmosferze zbawienia tzn. miłości, która jest większa niż grzech i wiary, która domaga się codziennego nawrócenia. Wspólnota uczniów Zmartwychwstałego jest też miejscem budzenia nadziei. Jej korzeniem jest oczywiście samo zmartwychwstanie, ale także Miłosierdzie Boże, które nie domaga się od nas doskonałości, choć na drogę doskonałości nas zaprasza. We wspólnocie uczymy się więc zarówno tego, że „nie wypadliśmy sroce spod ogona”, skoro Jezus oddał za nas samego siebie i nic a nic się nie oszczędzał, jak i tego, żeby nawzajem okazywać sobie miłosierdzie, przebaczając i przyjmując drugiego bez stawiania warunków wstępnych.
Wspólnoty, jeśli ktoś nie wie, bynajmniej nie są cieplarniami, w których delikatnym klimacie można sobie hodować najbardziej wybujałą pobożność. One są raczej właściwym, a nie wahałbym się użyć słowa „jedynym” środowiskiem, w którym chrześcijanin może być chrześcijaninem. Bo po co Jezus ryzykowałby przekazanie swojego dzieła w ręce słabych ludzi? A to właśnie oni czyli my, grzeszni i borykający się ze słabościami własnymi i bliźnich, tworzymy Kościół. I możemy go tworzyć formalnie, zapisując się do niego i, ewentualnie, uczęszczając na nabożeństwa, albo realnie, tzn. angażując się we wspólnoty, w których nasze chrześcijaństwo nabiera ciała i poddane zostaje bolesnej często weryfikacji. W pierwszym wypadku ryzykujemy, że konfrontacja z myślącymi inaczej albo jakaś trudna życiowa sytuacja może nas wytrącić z orbity przyzwyczajeń i zaburzyć pole grawitacyjne tradycji, w której się wychowaliśmy. W drugim – deklarowana przez nas religijność będzie musiała dotknąć wszystkich dziedzin naszego życia i nie będzie już w nas podziału na sacrum i profanum, ale wszystko stanie się święte czyli należące do Boga. I tego życzę Państwu na wciąż jeszcze nowy rok.
Robert Hetzyg