W drogę z Bogiem

2013/01/18

Wakacje to czas zawieszenia większości dotychczasowych zajęć i obowiązków. Bez względu na wiek, to tygodnie swobody, oczyszczonego umysłu i wolnego serca. Ale od relacji z nim nikt nie może odpocząć, bo jak się można zmęczyć Bogiem?

Dla chrześcijanina stwierdzenie, że Bóg jest wszędzie, to oczywistość. Dlaczego więc tak wielu z nas mówi, że w urlopowym czasie znacznie słabiej Go słychać i… jakby mniej widać? Tym bardziej wtedy, gdy opuścimy miasto i wyruszymy dalej, poza jego granice, a może nawet poza granice własnego kraju, pamiętajmy o trzech rzeczach: kieszonkowym wydaniu Ewangelii, czystym zeszycie dowolnego formatu, gdzie będziemy wpisywać nasze spostrzeżenia, a może nawet stanie się on intymnym dziennikiem odkrywania Boga? – i tym, co choć nie będzie dodatkowo ciążyć, może okazać się „najtrudniejszym bagażem”: odważnym przyznawaniu się do Chrystusa w każdym środowisku. Aha, i rozglądajmy się uważnie, oczywiście nie tylko dla własnego bezpieczeństwa: szukajmy gwiazdozbiorów na niebie, uśmiechu w oczach drugiego człowieka, świerszcza grającego w trawie. Bo Bóg przemawia do każdego w inny sposób. No, to w drogę!

Bóg jak przyjaciel

Ilekroć decyduję się opuścić hałaśliwe miasto, mam świadomość, że Bóg czeka na mnie wszędzie, nie tylko w Kościele. Niemniej szybkie poszukiwanie Domu Modlitwy jest dla mnie aktem kluczowym. Już czuję się zakotwiczona w obcej przestrzeni – a dzięki temu bezpieczna. Bóg jako punkt odniesienia, niewidzialny kompas, powoli znajduje swój obszar w moim sercu i umyśle. Właśnie wakacje dają szansę, by to, co wielu z nas nazywa relacją ze Stwórcą, przemienić w dużo cieplejszą więź przyjaźni.


Fot. Katarzyna Kasjanowicz
Stary prawosławny krzyż gdzieś na Podlasiu

Być może nie dla każdego taka przemiana jest łatwa, możliwe też, że trzeba trochę poczekać. Pójść w góry, skąd do Nieba jakby bliżej, albo usiąść na brzegu jeziora kryjącego pod lśniącą powierzchnią wielką różnorodność życia. Można zamknąć oczy albo choćby uszy na zbyt głośną rozmowę znajomych, a zamiast tego otworzyć duszę. Cisza pomaga w rozmowach z Bogiem i budowaniu lub dalszym umacnianiu więzi. Albo modlitwa, choćby ta najkrótsza, jak dłoń wyciągnięta na powitanie. To prawda, że po niej wszystko w ciągu dnia biegnie już innym rytmem. Są wakacje, więc nie można zasłonić się szkolnymi czy akademickimi obowiązkami lub pośpiechem i zdenerwowaniem w drodze do pracy. Dziś nie czeka na nas neurotyczny szef. Wsłuchajmy się w otoczenie. Może właśnie dziś Bóg chce nam powiedzieć coś ważnego albo ma dla nas odpowiedź na pytanie, które nurtuje nas od dawna?

Bóg za linią horyzontu

Lipiec 2005. Obóz dziennikarski Na tym obozie nie znalazłam się dla wypoczynku. To był mój wybór. Jest kilkanaście osób w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat. Zatrzymaliśmy się w niewielkim gospodarstwie agroturystycznym, kilka kilometrów od granicy z Białorusią. Naszym celem jest nauka przyszłego zawodu poprzez uczestnictwo w seminariach i ćwiczeniach pisemnych. Równie ważne jest jednak współdziałanie w zespole. Nie mam nawet czasu porozmawiać ze znajomymi, a co dopiero o poznaniu nowych ludzi. Czuję, że robię coś ważnego, jestem blisko jakiegoś cennego dla siebie odkrycia, ale brak mi przestrzeni na refleksję. Nie wiem, jak sobie poradzę, ale jedno jest pewne: muszę wygospodarować w całym tym zgiełku i pośpiechu, choćby najmniejszy wewnętrzny obszar, do którego będę mogła schronić się, ilekroć uznam, że nadmiar ludzi i obowiązków jest tym, co mnie krępuje.

Dziś podczas poobiedniej przerwy odkryłam stary, prawosławny krzyż przy piaszczystej drodze. Stał lekko przechylony, strzegąc wejścia do wioski, niegdyś tętniącej życiem, obecnie z ledwie kilkunastoma starzejącymi się mieszkańcami. Osamotniony czasem doczeka się pewnie turystycznej fotografii czy smutnego westchnienia. Nogi same zaniosły mnie w tamto miejsce, gdy wyłączyłam się nagle z myślowej pogoni w stylu: „Co jeszcze muszę dzisiaj zrobić?”. Zatrzymałam się przy nim, patrząc na malownicze pola w tle i ciemny horyzont lasu. Miałam wrażenie, chociaż wiem, że to niemożliwe, że już tu kiedyś byłam. Stałam tak może ze dwadzieścia minut, podsumowując plusy i minusy mojego wakacyjnego pobytu. Na dłużej nie pozwolił mi tekst czekający w pokoju, naskrobany na brudno na kilku pozaginanych kartkach. Musiałam go skończyć. Wróciłam wypełniona nową siłą, weną twórczą i koncentracją godną mnicha. Zmiana we mnie dokonała się wtedy, gdy patrzyłam na las rozciągnięty za horyzontem, poprzez ramiona drewnianego krzyża.

Jutro wyjeżdżam. Przywożę do Warszawy dwie nowe przyjaźnie i równie nowe umiejętności. Wiem już, że potrafię pracować w grupie. Upewniłam się także, co do słuszności wyboru przyszłego zawodu. Jestem z siebie zadowolona, bo zawsze robiłam wszystko na czas i udawało mi się jeszcze pomagać innym. Każdego dnia wymykałam się przynajmniej raz na skraj wioski. Już na piaszczystej drodze, tłumiącej kroki, zostawiałam za sobą bagaż obozowych obowiązków. Będzie mi brakowało prawdziwej nocnej ciszy i łagodnie pochylonego krzyża. Przy nim czekał zawsze Pan Bóg, z dala od pośpiechu, rywalizacji, natłoku obowiązków. Myślę, że w każdej sytuacji i czasie jest takie miejsce…

Bóg w drodze

Sierpień 2005. Pielgrzymka

To moja pierwsza w życiu pielgrzymka. Gdyby nie namowa znajomej, pewnie i w tym roku znowu odłożyłabym tę wyprawę ze względów zdrowotnych. Niech się dzieje, co chce – ja idę.

Znowu jestem w grupie. Sama wśród zupełnie obcych ludzi, bo znajoma gdzieś znikła mi z oczu. A jednak każdy jest dla mnie serdeczny, jak ktoś zupełnie bliski. Zauważyłam, że to coś więcej niż ustalona odgórnie forma wzajemnej relacji, zamknięta w słowach: „brat – siostra”. Wśród pątników panuje aura prawdziwego, międzyludzkiego dobra, którego próżno szukać na co dzień. A ile życzliwości kryje się w tych wyciągniętych przy drodze dłoniach mieszkańców mijanych wiosek, wręczających nam jabłka albo podających szklanki z orzeźwiającym kompotem!

Dziś, kiedy podziękowałam szczególnie serdecznie jednej pani, usłyszałam:

– Idź z Bogiem, moje dziecko. Ja też pielgrzymowałam, jak byłam młoda. I wiesz co? – jej oczy nagle nabrały żywszego blasku. – Całe moje życie się zmieniło.

Będę tęsknić za lasami o świcie, ich intensywną, pachnącą wilgocią zielenią, tłumiącą nasz śpiew. To wśród strzelistych drzew i omszałych kolein, w które wpadały mi stopy, najbardziej czułam delikatny dotyk Boga. Miedziane promienie wschodzącego słońca były co rano dla mnie jak Jego uśmiech, który posyłał mi osobiście. Tak chciałabym przenieść atmosferę takich chwil do swojego codziennego życia…

Bóg w bliskości drugiego człowieka

Wrzesień 2006.Wakacje pod gruszą z babcią

Nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek wyjeżdżały razem na wakacje. Tym bardziej więc niesamowity jest ten nasz pierwszy wyjazd na grzyby. Zatrzymałyśmy się na kilka dni w podwarszawskiej wsi, rozpiętej pomiędzy gęstymi lasami. Choć to już wrzesień, jest tak ciepło jak w środku lata. W moim sercu także pulsuje ciepło, zwłaszcza gdy rozmawiam z Babcią o tym wszystkim, o czym nie było czasu porozmawiać w ciągu roku. Jaka piękna bliskość drugiego człowieka! Nie rozprasza jej moje zbyt częste: „Niestety, muszę iść, mam jeszcze tyle pracy”. A jednak czas mija nawet tu, tak niesamowicie szybko wśród zaoranych pól i lasów pełnych szeleszczących liści. Właśnie wśród nich zaczęłam wypatrywać grzybów, ale oczywiście nie tylko tych jadalnych, którymi co dzień napełniam łubiankę, ale wszystkich pozostałych, zachwycających nieogarnioną różnorodnością form i fantazją barw. Dostrzeżenie tego piękna dało mi tyle radości, że dziś w duchu powiedziałam tylko: „Dziękuję Ci, Boże… za wszystko”.

Bóg z dala od domu

Sierpień 2007. Taize

Mogę powiedzieć, że tu każde drzewo, każdy biały śliski kamień i czerwonawa sypka ziemia – wszystko mówi o stałej obecności Boga. Ale najbardziej świadczą o Nim tysiące pielgrzymów, którzy przyjeżdżają tutaj, aby poprzez modlitwę, śpiew, kontemplację i wymianę doświadczeń z chrześcijanami ze wszystkich zakątków świata, pobyć tydzień, dwa, miesiąc, a czasem nawet rok, w zależności od duchowej potrzeby, w wielkiej wspólnocie Wiernych.

Zamieszkałam przy samym końcu Taize, z dala od dzwonnicy i kościoła, z dala od drogi i grobu Brata Rogera, w białym, parterowym budynku z numerem 111B. Wewnątrz są tylko piętrowe łóżka. Żeby zdążyć do wspólnej łazienki z największą ilością pryszniców, muszę wstać trochę wcześniej. Czuję się trochę samotna w towarzystwie Finki i czterech Portugalek. Na szczęście nić porozumienia nawiązałam z przemiłymi Ukrainkami. W Taize jestem pierwszy raz, mój przyjazd tutaj to decyzja bardzo spontaniczna, podyktowana szczerym pragnieniem wypoczynku z Bogiem.

Dzień zaczynamy od modlitwy w Kościele i modlitwą go kończymy. W tej rozpiętości zawiera się także jeszcze jedna medytacja, wykład na temat Pisma i dawanie świadectw w grupach międzynarodowych. Mógłby ktoś pomyśleć, że to aż nadto, a jednak mam potrzebę wędrować co wieczór do kościoła tylko po to, by być w nim i doświadczać niewyrażalnego w słowach poczucia bezpieczeństwa. Patrzę, jak porządkowi przesuwają ruchome ściany i zawężają tym samym powierzchnię Domu Modlitwy, jakby naturalnie zamykali na noc kolejne pokoje. A później idę jeszcze napełnić plastikową butelkę wodą źródlaną. Krany są na zewnątrz przed Kościołem. Muszę przejść całą pielgrzymią wioskę, aby wrócić do siebie. Jest w tej wędrówce pod gwiazdami, w górskiej ciszy jakieś pierwotne piękno. Dla mnie to okazja, aby usłyszeć, co tym razem Bóg ma mi do powiedzenia.

Przede mną kolejne wakacje. Jeszcze nie wiem, jakie będą. Mam tylko nadzieję, że jak co roku odnajdę w nich Boga.

Katarzyna Kasjanowicz

Artykuł ukazał się w numerze 06-07/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej