Boga łatwo zabrać ze sobą w podróż. Nie zajmuje dużo miejsca. Nie wiadomo tylko, czy uda nam się Go namówić, by oderwał się od ważnych spraw świata i odpoczął. Zapewne nigdy nie zdarza się nam myśleć, że za każdym razem, gdy dokądś wędrujemy, wybieramy się w odwiedziny do Boga. W każdym miejscu to On jest u siebie, a my przyjeżdżamy na Jego zaproszenie wysyłane nam tak dyskretnie, że go nawet nie zauważamy, do pięknych miast i zakątków, które tak naprawdę do Niego należą.
Problem tkwi w tym, że rzadko zauważamy obecność naszego Gospodarza, a jeszcze rzadziej mamy pomysł na to, jak wykorzystać Jego bliskość.
Wiele lat temu nakręcony został serial dla młodzieży pod tytułem Wakacje z duchami, którego bohaterowie tropili tajemnice starego zamku, gdzie straszyły duchy. Moi rówieśnicy oglądali ten film z wypiekami na twarzy i marzyli o podobnej wakacyjnej przygodzie. Przypomniałam sobie te emocje, gdy dostałam temat na felieton. Co tam duchy! Jaką fascynującą przygodą byłyby wakacje z Bogiem! Gdyby po świecie przynajmniej raz oprowadził nas jego Stwórca! Niekoniecznie po całym, tak długo nasze wakacje nie będą trwać, ale gdyby zechciał wybrać się z nami do lasu lub na łąkę w upalny dzień lipcowy…
On zna nazwy wszystkich roślin, wszystkich ptaków i owadów, nawet po łacinie, odróżnia liście wiązu od liści grabu i wie, dlaczego fioletową cykorię nazywają podróżnikiem. Mógłby nas o świcie zaprowadzić do gniazda młodych lisów i sprawić, żeby pozwoliły się pogłaskać. Przyjąłby pobłażliwie nasz zachwyt nad strzępotkiem ruczajnikiem i powiedział: „Co tam strzępotek, zobacz, jaki tu jest mieniak tęczowiec!”.
W każdym ziarnku piasku
Dopóki spacer ze Stwórcą po łące jest możliwy tylko w wyobraźni, musimy
Go w pokazywaniu sobie świata wyręczyć. Jeśli otrzymaliśmy od Niego łaskę umiejętnego patrzenia na świat, możemy wiele zdziałać. Zobaczyć na przykład, że gąsienice naprawdę potrafią się uśmiechać. Trzeba tylko spojrzeć na nie z bliska, najlepiej przez powiększające oko aparatu fotograficznego. Zanurzenie się w łąkowy świat macierzanki i dziurawca, kontemplowanie piękna maleńkich, niepozornych roślinek, które z bliska zachwycają różnorodnością kolorów i kształtów, może być dobrym sposobem na „gojenie duszy” z ran zadanych jej pośpiechem, zdenerwowaniem, hałasem dni powszednich.
I cóż, nie udało mi się nie zacytować najwybitniejszego eksperta w dziedzinie wakacji spędzanych blisko Boga, księdza Jana Twardowskiego, bo to on nazwał taki czas czasem „gojenia duszy”. Do zagojenia duszy niezbędna będzie cisza. I zapatrzenie się w najskromniejsze dziełka Boże, nawet wtedy, gdy nie znamy ich nazw. Rzeczy proste są najtrudniejsze do zrozumienia. Ileż to razy czytaliśmy i słyszeliśmy, że Bóg jest wszędzie, w każdym stworzeniu i w każdym swoim dziele. Niech podniesie rękę ten, kto naprawdę w to wierzy. Tylko prawdziwy święty potrafi dostrzec „braci w Chrystusie” w zdenerwowanych, trąbiących właścicielach samochodów tworzących kilkukilometrowy korek. W akwizytorze, który próbuje nam sprzedać nadzwyczajny telefon komórkowy „w promocji”. Łatwiej też chyba byłoby nam wybaczyć łotrowi na sąsiednim krzyżu niż koledze z pracy, który intrygami pozbawił nas awansu. Bo do łotra nie mieliśmy nic. Jakie czasy, takie wybaczanie.
„Żyjemy w błahych czasach, mamo”, napisał poeta Michał Zabłocki w wierszu dedykowanym matce, Alinie Janowskiej. Może więc właśnie w tych błahych czasach należy zrobić sobie wakacje od błahości? W 2005 roku ostatnie dni choroby i odejście Jana Pawła II były takim oderwaniem się od błahości spraw powszednich. Trudno czas żałoby i nadziei nazwać „wakacjami”, bo te kojarzą się z radością i beztroską, ale gdyby słowu „wakacje” zostawić tylko sens „przerwy w codzienności”, były to wakacje dla dusz właśnie – czas na ich gojenie. Ludzie odrywali się od swoich codziennych zajęć, zapominali o troskach, koncentrując się na modlitwie i oczekiwaniu na dobre wiadomości o zdrowiu Jana Pawła. Ile się przy tym rodziło życzliwości dla bliźnich! Wszyscy czuli się sobie bliscy. A gdy nadzieje na pozostanie Ojca Świętego wśród nas się nie spełniły, pozostało poczucie więzi i chęć wzajemnego wynagradzania sobie tej straty poprzez uczynki, które sprawiłyby radość temu, kto je swoim przykładem sprowokował. Czy na długo w nas ta metamorfoza pozostała, to już inna rzecz.
Odskocznia od rutyny
Jak zrobić sobie wakacje od błahości? Marzeniem byłoby popełnienie bohaterskiego czynu: na przykład uratowanie tonącego. Ale nie każdy spotyka tonących na swojej drodze, a i nie każdy potrafi pływać. Przy odrobinie szczęścia natkniemy się jednak na dziecko sąsiada, które stłukło sobie boleśnie kolano, spadając z roweru, i możemy płaczącego malucha odnieść szybko do jego mamy.
Niezbyt efektowny czyn, ale dla rannego dziecka – bezcenny. Albo – co też bardzo prawdopodobne – zauważymy na ulicy psa wyrzuconego przez właścicieli, gdy stał się przeszkodą w wakacyjnych planach. Bóg, z którym przecież te wakacje spędzamy, podszepnie nam zapewne, że mamy coś do zaoferowania naszemu „bratu mniejszemu”: dom i czułą opiekę, za którą pies odwdzięczy się nam bezgraniczną miłością. Też mało bohaterski czyn skądinąd, ale na pewno nie błahy! I pożyteczny do tego – niejeden mądry kardiolog „przepisuje” psa ludziom zagrożonym chorobą serca.
Wakacje budzą w nas chęć wędrówki w nieznane |
Fot. Dominik Różański
Coś niezwykłego zrobić jednak trzeba. Wakacje budzą w nas chęć przeżycia przygody.
W tym roku jeszcze nie wybierzemy się jachtem w podróż dokoła świata i nie zdobędziemy szczytów gór, skoro nasz kręgosłup nie zniesie nawet trudów pieszej pielgrzymki. Co zrobić? Wyruszyć w plener, ustawić malarskie sztalugi na rynku w Kazimierzu? Napisać książkę? Fotografować na łąkach motyle? Wybrać się na poszukiwanie straconego czasu? Odwiedzić miejsce, gdzie Bóg przycupnął, chroniąc się przed zgiełkiem „błahych czasów”?
Jako dziecko każdego lata odwiedzałam wioskę, w której odbywało się święto ku Jego czci. Był to specjalny dzień w kalendarzu zaznaczony czerwonymi cyferkami. Była pełnia lata – 22 lipca. Pewnego razu, w drugiej klasie, nauczycielka zapytała dzieci, czy wiedzą, jakie to ważne dla naszego kraju święto jest tego właśnie dnia. Nikt nie wiedział oprócz mnie. Wstałam i ogłosiłam triumfalnie: – 22 lipca jest odpust w Trzebuni!
Pani wykazała się wówczas kompromitującą niewiedzą i zaczęła coś tłumaczyć, używając przy tym wyrazów, których dzieci nawet nie próbowały zrozumieć, a z jej wywodów wynikało, że 22 lipca ma swoje święto fabryka czekoladek (młodsi czytelnicy nie wiedzą, że Fabryka Wedla nazywała się przez pewien czas 22 Lipca). Zgadzałam się wprawdzie z panią, że czekoladki powinny mieć swoje święto (szczególnie te w bombonierkach z goździkami na pudełku!), ale nic nie zachwiało moim przekonaniem, że dzień wolny ustanowiony został po to, żeby tata mógł z nami pojechać na odpust do Trzebuni, swojej rodzinnej wioski w Beskidach. Czas pokazał, że miałam rację – czekoladki już nie mają swojego święta, a odpust jest nadal najbardziej uroczystym dniem roku w Trzebuni, bez względu na to, jaki ta data ma kolor w kalendarzu. Zresztą czerwony jest już od dawna niepotrzebny, bo tata przeszedł na emeryturę i może wyjeżdżać, kiedy chce. Obawiam się, że dzięki temu świętu 22 Lipca nigdy nie przestanę myśleć z tamtejszą dziecięcą logiką. A Bóg, który cierpliwie przeczekał próbę zamiany Jego święta na święto fabryki czekoladek, równie cierpliwie przeczeka czas, w którym „świętuje się” promocje, później rocznice promocji, otwarcie nowych miejsc dla tworzenia promocji… Można zresztą przewrotnie uznać, że powyższy artykuł jest jakąś formą promocji dla odpustu w parafii w Trzebuni.
Poszukiwanie zapomnianego miejsca Każdy z nas, jeśli dobrze pogrzebie w pamięci, odnajdzie takie miejsce, gdzie Bóg czeka na niego w niezmienionej postaci od czasu, gdy odwiedzaliśmy Go tam dawno, dawno temu.
Jeśli ktoś nie ma własnego miejsca dla „gojenia duszy” i nie potrafi takiego znaleźć, może zrobić sobie „wakacje od błahości”, biorąc udział w odpowiednich dla siebie rekolekcjach.
Posmakuje w nich Słowa Bożego i ciszy, a nierzadko urody krajobrazu i architektury.
Ja najchętniej odbyłabym rekolekcje w klasztorze, w którym gotuje autorka moich ulubionych książek kucharskich, siostra Anastazja.
Po takich wakacjach łatwiej będzie znieść obecność bliźniego swego z zatłoczonym autobusie czy wybaczyć koleżance, która ucieszy się, że po wakacjach przybyło nam kilka kilogramów.
To ostatnie będzie najtrudniejsze. Jeżeli się uda, będziemy mogli wtedy powiedzieć sobie, że wakacje naprawdę spędziliśmy z Bogiem.
No, a jeśli nie wybieramy się w podróż tego lata, zostajemy w pracy i wydaje nam się, że nie będziemy mieć żadnych wakacji, jesteśmy szczęściarzami: zamiast wyjeżdżać z Bogiem daleko i narażać Go na trudy podróży, usiądźmy z filiżanką kawy i pomilczmy obok Niego tam, gdzie On zawsze jest: w naszym własnym domu.
Renata Kiełbus
Artykuł ukazał się w numerze 06-07/2009.