Nawet komuś, kto politykę uważa za nudną, a śledzenie związanych z nią wydarzeń za umysłową dewiację, okres kampanii wyborczej może dostarczyć wielu ciekawych wrażeń. Można się o tym przekonać na przykład przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.
Fot. Artur Stelmasiak
Wśród Polaków te wybory nie cieszą się popularnością, ale przez wszystkie liczące się partie są traktowane ze śmiertelną powagą, jak bój o wszystko. Znane nazwiska na listach komitetów wyborczych czterech ugrupowań zasiadających obecnie w Sejmie są tego najlepszym przykładem.
Przyczyny braku zainteresowania Parlamentem Europejskim wydają się stosunkowo jasne. Niezbyt przejrzyste są jego kompetencje. Kojarzy się on przede wszystkim z kuriozalnymi rezolucjami, wzywającymi państwa członkowskie UE do legalizacji aborcji na życzenie i uznania małżeństw homoseksualnych. Albo z wystąpieniami znanego skandalisty Daniela Cohn- Bendita, przy którym nawet nasz Palikot, razem z Niesiołowskim, wydaje się być uosobieniem taktu i kultury politycznej. Rozpaczliwe przypominanie przez media, że w parlamencie powstaje 60 procent obowiązującego u nas prawa oraz zapowiedzi, że jeszcze przed czerwcowymi wyborami gremium uchwali obniżenie taryf za rozmowy w telefonii komórkowej, nie zmieni braku zainteresowania tymi wyborami.
Inaczej jest z partiami. Dla nich wybory do PE to pierwszy poważny test poparcia od 2007 roku. Czy realne wybory potwierdzą, czy zdezawuują wyniki obecnych sondaży? Niepokoi się PO, czy uda mu się potwierdzić 50-procentową dominację. Niepokoi się też PSL, któremu większość sondaży daje wynik poniżej 5-procentowego progu. Wielkie obawy ogarnęły PiS w związku z trwającą od dwóch lat tendencją spadkową. Powodów do radości nie ma też SLD, które będzie musiało się podzielić z konkurencją na lewicy.
Nic dziwnego, że kampania wyborcza zaczęła się od bardzo ostrych akcentów Prawdziwe zaniepokojenie musi jednak budzić nie tyle ostrość tej kampanii, co reakcja władz państwowych, które po raz pierwszy od dwudziestu lat odważyły się na jawną ingerencję w przebieg politycznej agitacji. Sądowy zakaz emisji spotu reklamowego, obnaża cztery ewidentne wpadki PO, jest przejawem czegoś bardzo niedobrego w naszym życiu publicznym. Przyznam się, że pojawiające się od pewnego czasu w mediach wzmianki o rodzącym się w Polsce „miękkim totalitaryzmie” traktowałem z lekkim uśmiechem. Od momentu wydania tego wyroku przestałem się śmiać. I nic tu nie zmienił salomonowy wyrok sądu w drugiej instancji, który przyznał 50- procentową rację PiS. Czyżby PO uznało, że rozmiar sondażowego poparcia znosi prawo do jakiejkolwiek krytyki?
Pewność siebie, jaka cechuje ugrupowanie Tuska, jest tak wielka, że pozwala nawet na jawne przeinaczanie faktów. Od dłuższego czasu zapowiadała inaugurację swojej kampanii przed wyborami do PE podczas kongresu Europejskiej Partii Ludowej (EPP) w Warszawie. Gdy okazało się, że kongres finansowany jest przez tę frakcję z Parlamentu Europejskiego, a polskie prawo zabrania wykorzystywania w wyborach środków pochodzących z zagranicy, liderzy PO ogłosili, że to spotkanie „europejskich chadeków” nie ma nic wspólnego z kampanią wyborczą. Nawet najbardziej sprzyjający władzy publicyści z zażenowaniem przyznawali, że lepiej byłoby tu podyskutować o zmianie polskiego prawa.
Trudno się dziwić, że w tej atmosferze politycznej nie ma miejsca na „europejską dyskusję”, która powinna towarzyszyć kampanii wyborczej. Takim tematem do dyskusji jest na pewno udział naszych partii we frakcjach parlamentarnych PE. Posłowie nie grupują się tam bowiem według klucza narodowego, ale ideowo-politycznego. Profesor Jadwiga Staniszkis wysunęła tezę, najlepiej, gdyby PiS, zamiast tworzyć z brytyjskimi konserwatystami nowe ugrupowanie parlamentarne, wstąpił do Europejskiej Partii Ludowej, gdzie wraz z Platformą i PSL stanowiłby wielką siłę narodową.
Pomysł jest ciekawy, ale po bliższym zastanowieniu okazuje się nierealny. Przystępując do EPP, w której istnieją bardzo silne tendencje federalistyczne, gdzie Traktat Lizboński traktuje się prawie jak świętą księgę, musiałaby się wyrzec bardzo istotnej części własnej tożsamości. Na taki pragmatyzm, zwłaszcza w obecnej sytuacji w Polsce, PiS nie może sobie pozwolić.
Wydaje się, że zarówno dla Unii, jak i współtworzących ją narodów, najkorzystniej byłoby zachować istniejącą równowagę między dążeniami federacyjnymi, przejawiającymi się w pogłębianiu integracji, a podkreślaniem suwerenności państw i tożsamości narodów zgodnie z ideą „Europy Ojczyzn” wysuniętą niegdyś przez generała Charlesa de Gaullea. Założenie, że Polska może więcej zyskać na bliższej integracji, zdaje się przeceniać altruistyczne nastawienie wielkich europejskich nacji.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 05/2009.