Dzięki rozwojowi technologicznemu mieliśmy mieć więcej czasu dla swoich bliskich, przyjaciół i na świadome uczestnictwo w kulturze. Maszyny miały wyręczyć człowieka od żmudnej pracy, aby ten mógł zajmować się tym, co odpowiednie dla jego człowieczeństwa. Dzisiaj wiemy, że jest dokładnie na odwrót. Maszyny nie pracują za nas. Mało tego – sprawiły, że mamy coraz więcej pracy. Dlaczego tak się stało?
Rozwój technologiczny ułatwia zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Czy w jakimś momencie nie powinno się okazać, że mamy już wszystko, czego nam trzeba? Bynajmniej. Znamy przecież powiedzenie: „Apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Pragnienie posiadania jest czymś niewyczerpalnym. Skoro dzięki maszynom wszystko wykonujemy szybciej, oznacza to również, że można więcej wyprodukować, zaproponować więcej usług, dać ludziom więcej możliwości. To właśnie dzięki rozwojowi nowoczesnych technologii znacznie zmienił się rynek pracy. Znacząco rozrósł się ten sektor gospodarki, który odpowiedzialny jest za kreację ludzkich potrzeb i pragnień. Dzisiaj nie jest sztuką coś wyprodukować, tylko sprzedać produkt. Kondycja współczesnej gospodarki światowej zależy więc w dużej mierze od stale rosnącego popytu. W związku z obecnym kryzysem ekonomicznym premier Włoch, Silvio Berlusconi, ogłosił, że patriotycznym obowiązkiem jest dzisiaj kupowanie, a grzechem – robienie oszczędności. Jeśli bowiem przestaniemy kupować, to fabryki wstrzymają produkcję, a robotnicy stracą pracę.
Zarabiam – kupuję – mam
Ze wszech miar pożądane wydaje się zatem stymulowanie ludzkiej potrzeby posiadania. Dzięki tej stymulacji ludzie coraz silniej pragną mieć wciąż więcej i więcej. To zaś powoduje, że można zwiększyć sprzedaż i… właśnie dzięki temu rośnie produkcja. Jednocześnie ludzie dłużej pracują, żeby móc więcej kupować i więcej mieć. Wszystko zaczyna się kręcić coraz szybciej: produkcja, sprzedaż, konsumpcja. Dzięki temu nieustannie rośnie wytwórczość, handel i zatrudnienie. Pracujemy więcej, notujemy wzrost gospodarczy i… mamy złoty czas hossy, a wiele osób się bogaci. Pieniądz płynie wówczas wartkim nurtem w krwiobiegu gospodarki tłoczony w trójkowym rytmie: zarabiam – kupuję – mam!
W pewnym momencie jednak okazuje się, że sama kreacja coraz to nowych potrzeb przestaje wystarczać. Trzeba jeszcze inaczej pobudzić popyt. Należy zmusić klientów do tego, aby zechcieli wymienić to, co już mają, na nowszy model. Czy nie dlatego rzeczy, które kupujemy, tak szybko się zużywają? Przecież docierają do nas starożytne księgi napisane przez „prymitywne” cywilizacje przed tysiącami lat. Dlaczego więc dzisiejszy nośnik informacji, twardy dysk ma średnią trwałość około pięciu lat? Przypadek? Raczej jedna z metod zachęty do kupowania.
Powstaje jednak problem. Jeżeli człowiek pracuje coraz dłużej, to coraz mniej czasu ma na używanie dóbr, które zdobył. W takim razie, jak się nimi cieszyć? Otóż można czerpać radość z samego faktu „bycia właścicielem”, co oznacza określony status społeczny. Jeżeli chcesz należeć do elity, być „kimś”, musisz posiadać dużą ilość najnowocześniejszych gadżetów. Wygląda to tak, jakby wartość osoby rosła wraz z zasobnością portfela.
Konsumpcja dóbr kultury
W tym wyścigu bierze udział również sektor kultury. Dzięki jego prężnemu rozwojowi mamy coraz więcej możliwości w zakresie szeroko rozumianej humanistyki – choćby coraz więcej książek na półkach. Czy to źle? – można zapytać. Złe jest to, że choć książek na półkach jest coraz więcej, to coraz mniej mamy czasu na wzięcie ich do ręki i czytanie. Nieprzypadkowo furorę robią tzw. audiobooki, czyli książki, które odsłuchujemy, zamiast czytać. Coraz częściej ludzie słuchają książek z odtwarzacza MP3 w pociągu, autobusie, samochodzie, kiedy stoją w korkach, jadąc do pracy, jedząc śniadanie – czyli przy okazji. Coraz trudniej sobie pozwolić na „obcowanie z książką”, ten moment ceremonii.
Oszołomieni ilością możliwości staramy się za wszelką cenę wykorzystać jak najwięcej z nich, przez co „uczestnictwo w kulturze” staje się po prostu „konsumpcją” jej dóbr, w dokładnie tym samym rytmie: zarabiam – kupuję – mam! Dobra kultury stają się towarem, jak wszystko inne – warte są tyle, ile ktoś chce za nie zapłacić.
Żeby doba miała 48 godzin…
Paradoksalnie to czas jest towarem najbardziej deficytowym w dzisiejszym świecie. Brakuje go na wszystko: pracę zarobkową, wypoczynek oraz na korzystanie z owoców naszej wytwórczości. Czy zatem brak czasu nie stanowi jakiejś ostatecznej bariery dla szybkości konsumpcji? Otóż nie. Można wszystko zorganizować tak, żeby wiele potrzeb i pragnień człowieka zaspokajać w tym samym momencie. Współczesne trendy cywilizacyjno-gospodarcze sugerują, że zmierzamy ku takiej „multikonsumpcji”. Obrazem tego są weekendowe pielgrzymki rodzinne do hipermarketu – ogromnego centrum handlowo-rozrywkowego, w którym możemy realizować wszystkie swoje potrzeby niemal jednocześnie.
Są zresztą i inne metody zdobywania czasu potrzebnego na rozszerzenie horyzontu konsumpcji. Mówi się, że kiedy nie masz czasu już na nic, to powinieneś znaleźć sobie jeszcze jedno nowe zajęcie. Wymusi to na tobie lepszą organizację czasu i tym sposobem, mimo wzrostu liczby obowiązków, będziesz mieć go więcej. Profesjonalną pomoc w tym zakresie oferują tzw. „kursy efektywnego zarządzania czasem”.
Rumuński religioznawca Mircea Eliade w młodości stosował metodę „walki ze snem”. Codziennie skracał czas snu o kilka minut, aby mieć więcej czasu na rozwijanie swoich zainteresowań. Współczesnym „pracusiom” w sukurs przychodzi coraz szersza oferta napojów energetycznych i innych środków odpędzających zmęczenie i sen.
Wyścig szczurów
Wspólnym mianownikiem wszystkich tych metod jest to, że ostatecznie musimy w życiu „biec coraz szybciej”. My, Polacy, biegniemy zresztą jeszcze szybciej niż inni, bowiem mamy misję – dogonić gospodarczo kraje starej Unii Europejskiej. Stopniowo przyzwyczajamy się do tego życia w pogoni i już niemożliwy wydaje się inny porządek. Fizjologicznie oznacza to jednak coraz bardziej drastyczne podnoszenie poziomu stresu. Organizm zachowuje się wówczas jakby człowiek permanentnie znajdował w stanie zagrożenia życia: „walcz albo uciekaj”, „walcz albo uciekaj”, „walcz albo uciekaj” – i tak w kółko. Owo „walcz albo uciekaj” wydaje się zresztą dość sensowne w obliczu coraz silniejszej konkurencji – tylko w ten sposób można mieć szansę na sukces w powszechnym wyścigu szczurów.
Nie potrafimy nawet spędzać wolnego czasu. Gdy taka chwila nieopatrznie się trafi, wówczas jak najszybciej staramy się jej pozbyć. Chcemy zabić czas, spowodować, że wolna chwila jak najszybciej minie: bezmyślne oglądanie telewizji, szaleństwo zakupów, pochłanianie jak największych ilości jedzenia (szybka, prosta, łatwa rozrywka). Wolny czas służy już nie po to, aby zwolnić – ale żeby jeszcze bardziej przyspieszyć.
Ilustracja: Dominik Różański
Wolniej. Dlaczego?
Warto zauważyć, że angażując się coraz mocniej w „wyścig szczurów”, funkcjonujemy niemal automatycznie. Żyjemy napędzani nawykiem gromadzenia dóbr, jak maszyna zaprogramowana na ekspansję. W takim stanie może zaistnieć sojusz, partnerstwo strategiczne, ale nie przyjaźń czy miłość. Możliwy jest wspólny front w jakiejś sprawie, ale nie prawdziwe współdziałanie. Można tak znaleźć przyjemność wygranej w kolejnej potyczce, ale nie prawdziwą, czystą radość istnienia.
Stajemy się niejako „zakładnikami” wystawnego stylu życia. Rozdmuchany mechanizm posiadania stawia bardzo wysokie wymagania. Kiedy nasze możliwości nabywcze spadają, czujemy się tak, jakbyśmy tracili część życia, część własnego „ja”. W ten sposób częściowo gubimy wolność i godność naszego człowieczeństwa. Znaczna większość „dóbr duchowych”, jak: świadome uczestnictwo w kulturze, pielęgnowanie przyjaźni i miłości, więzi z Bogiem, więzów rodzinnych, wymaga właśnie tego, by życie toczyło się wolniej. „Wolniej” oznacza tutaj mniej mechanicznie, bardziej świadomie. Zwalniając tempo, przestajemy funkcjonować jak maszyna, wyłączamy program „ekspansja”. Możemy wówczas rozejrzeć się dookoła, otworzyć się na Boga, siebie, bliźniego.
Kiedy więc zdarzy się „spowolnienie” – czy w to w skali jednostki, rodziny, państwa, czy świata – może to jest właśnie okazja dla nas na „spowolnienie czasu”. Łatwiej byłoby wówczas dokonać zmiany postawy w swoim życiu, skierować się od „mieć” ku „być”. Dzięki temu w tym rytmie: „zarabiam – kupuję – mam” znalazłoby się miejsce również dla refleksji, modlitwy, kontemplacji, bezinteresownej rozmowy, serdeczności.
Marek Jastrzębski
Artykuł ukazał się w numerze 05/2009.