Rok 1939 – zmierzch Polski niepodległej

2013/01/18

Dziś, gdy Polacy słyszą o rosyjskich interwencjach, ofensywach czy inwazjach, budzi to w nich zaniepokojenie, a często wręcz odrazę. Wciąż widzą w tym ducha sowieckiej ekspansji i samolubności, którego wcześniej poznali doskonale. To wszystko bowiem, co zabrała nam czerwona ręka, nie jest możliwe do zaakceptowania.

Polska zbudowana po 123 latach niewoli była „naszą” – w pewnym sensie jeszcze bardziej niż jest nią dzisiaj. To Polacy świadomi swoich praw, obowiązków i możliwości byli głównymi architektami tej konstrukcji. Nie chcieliśmy zgodzić się na posiadanie „byle jakiego” małego buforowego państewka, niezdolnego do całkowicie suwerennej egzystencji. Niektóre europejskie kraje pragnęły przyznać Polakom takie właśnie minimum, byle tylko mieć święty spokój i realizować własne interesy, układając świat wedle własnego planu. Niestety, inni, jeśli chodzi o nieswoje interesy, idą po linii najmniejszego oporu, realizując własny plan. W ten sposób Polacy, również współcześnie, w mniejszym lub większym stopniu postrzegają sporą część polskich polityków. Wtedy jednak przed wojną polscy politycy, często jednocześnie żołnierze, jako dzieci wychowani na tragedii powstań ojców i dziadków, w miłości do ojczyzny pierwszeństwo dawali tylko Bogu i honorowi. Dlatego trudno pogodzić się z tym, co później stało się z ich dziełem.

W tych sprawach może i byli niedoskonali, ale tamta polityczna społeczność złożona z często zajadłych przeciwników Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa i aktywnie uczestniczących w życiu politycznym wspaniałymi myślicielami Kościoła wydaje się dziś nieosiągniętą przez nas doskonałością. Ci ludzie nie tylko nie zgodzili się w czasie I wojny światowej i tuż po niej, by utworzyć kraj niewiele większy od Królestwa Kongresowego, ale włożyli niesamowity wysiłek, by Polska była odpowiednią do ich marzeń – wielką i niezależną. Przy tym wszystkim jednak nie byli zachłanni, co pokazywała koncepcja zarówno federacyjna, jak i inkorporacyjna. Polacy potrafili się jednak zaciekle bić o własne, nie tracąc szacunku dla przeciwnika.

Sytuację mieli wtedy znacznie trudniejszą. Kraj został scalony z trzech zaborów, a przez ziemię polską w różne strony ruszał się pustoszący ją front. Przy tym zaborcy robili przez dziesiątki lat wszystko, by żywioł polski osłabić, wynarodowić i rozbić. Znana jest wdrażana przez Rosję ustawiczna, urzędowa wręcz ekspansja prawosławia, fatalna w skutkach polityka wynarodowienia, jaskrawo widoczna, choćby na Wołyniu. Również w Galicji Austriacy robili wszystko, by malutki i słaby ukraiński ruch narodowy rozrósł się do wielkości pełniącego rolę przeciwwagi dla polskich dążeń niepodległościowych. W takich warunkach była budowana Polska. Zaś Polacy balansowali między chęcią odzyskania straconych pozycji a pragnieniem rozwijania życia mniejszości narodowych. Z jednej strony je rozumieli, bowiem sami do niedawna walczyli o niepodległość i chcieli, by Polska stała się także z wyboru ich domem, z drugiej strony obawiali się zagrożenia. Stałym zaburzaniem tej harmonii trudniły się wywiady sowiecki i niemiecki oraz Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów.

Mimo wszystko polscy politycy i polskie służby zaczęły powoli sobie z tymi najróżniejszymi problemami radzić, kierując kraj na drogę szybkiego i wszechstronnego rozwoju, który przerwała wojna. Nie zapominajmy, że z Polską zaczynano się liczyć, a z pewnością liczono się z nią w Europie bardziej niż dzisiaj. Pamiętajmy, że niektóre z krajów, jakie dziś ścigamy w Unii Europejskiej, w tamtych czasach podążały za nami. Wtedy to częścią naszego kraju były filary naszej potęgi i ambicji – rozśpiewany Lwów i rozmodlone Wilno. To ośrodki polskiej myśli politycznej, kulturowej i naukowej, których nic nie zrekompensuje.

Polska, we wrześniu 1939 roku, choć wzięta w niemieckie kleszcze i stawiająca opór przewadze liczebnej, wcale nie była bez szans, jak udowadnia prof. Paweł Wieczorkiewicz. Dopiero sowiecki atak 17 września zdecydował o klęsce. Polacy 1 września przystępowali do wojny z ogromną wiarą w zwycięstwo, a społeczeństwo pełne patriotyzmu było gotowe do ofiarności. Ci ludzie mający poczucie wspólnoty nie szczędzili własnego majątku nawet w tragicznej sytuacji finansowej. Dziś tego próżno szukać, a takie właśnie społeczeństwo jest skazane na sukces. Został on jednak mu brutalnie wyrwany. Mieszkańcy naszego kraju wiedzieli, że znaleźli się po właściwej stronie, dlatego raczej nie mieli wątpliwości, że Niemcy zapłacą za swój błąd w efekcie wojny – w postaci terytorium. Trzecia Rzesza bowiem była „czarnym charakterem”, a dobro zawsze musi zostać nagrodzone, zaś zło ukarane. Stało się tak jedynie do pewnego stopnia.

Nie przypuszczano bowiem, zgodnie z zasadami etyki, że Polska będzie musiała stracić jakiekolwiek terytorium, niezależnie od nabytków na zachodzie. Bo niby dlaczego? Jakim prawem oddawać połowę tego, co sami w ciągu 20 lat sami zbudowaliśmy? To my byliśmy ofiarą i od początku do końca staliśmy po właściwej stronie, aktywnie i ofiarnie walcząc w koalicji zwycięskiej. A czy zwycięzca powinien cokolwiek tracić? Nie. Powinien tylko zyskiwać nagrody, tak jak ofiara rekompensaty.

Pretensje sowieckie do ziem II RP

Od samego początku, jeszcze we wrześniu 1939 roku, gdy w trakcie ciężkich walk Polacy realizowali plan naczelnego dowództwa i nie mieli czasu roztrząsać wielkości oraz kształtu terytorialnych zysków na zachodzie, uruchomiła się sowiecka propaganda uzasadniająca rabunek ziem wschodnich. Sowieci nie myśleli wtedy „dobrodusznie” o jakichkolwiek rekompensatach dla Polski na zachodzie. Musiałoby być to przecież kosztem nazistowskiego sojusznika.

Sowieci uzasadnili zabór ochroną ludnością białoruskiej i ukraińskiej, która zamieszkiwała Kresy Wschodnie II RP. Było to szydercze. Bolszewica bowiem, nawet gdyby udowodniła, że większość mieszkańców Kresów stanowi świadoma ludność, nieczująca wspólnoty z Polakami, musiałaby spojrzeć na własne terytorium i jego rozkład etniczny oraz mieszankę narodową wewnątrz najróżniejszych republik. Ironizując, takimi terytoriami w praktyce działania systemu sowieckiego mogli zarządzać tylko ludzie posługujący się językiem rosyjskim.

Należy wspomnieć, że największą grupę etniczną na ziemiach, zabranych Polsce przez Sowietów w 1939 roku od Wilna i Grodna aż po Lwów i Tarnopol, stanowili Polacy, nie Ukraińcy, Białorusini, a tym bardziej Litwini. Na to jednak Sowieci znaleźli radę, najpierw, co wie każdy, podzielili Kresy między konkretne republiki – ukraińską i białoruską, co pozwoliło liczyć tylko część ludności polskiej w stosunku: albo do Ukraińców, albo Białorusinów. Gdyby natomiast w którymś miejscu istniały jakiekolwiek wątpliwości, przygotowano wywózki. To miało udowodnić strukturę etniczną będącą jeszcze w sferze sowieckiego myślenia życzeniowego.

Co więcej do Białoruskiej SRR wcielono ziemie po Małkinię(!). Dopiero w tym momencie widzimy, na czym polegała dla Sowietów ukraińskość Lwowa, litewskość Wilna i białoruskość Grodna. Ostatnie miasto jest o tyle charakterystyczne, że w czasie wojny polsko-bolszewickiej Sowieci przyznali je Litwie, w 1939 roku uznali je natomiast za miasto białoruskie. Nie ma w tym nic dziwnego, odpowiednio bowiem w 1920 roku Białystok był siedzibą Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski, miał więc de facto należeć do planowanej „Polskiej SRR”. We wrześniu 1939 roku został natomiast uznany za miasto białoruskie. Warto też wspomnieć, że białoruska przewaga etniczna w tych miastach, delikatnie mówiąc, była wątpliwa. Cały czas natomiast posługujemy się praktycznym kształtem IV rozbioru ziem Polski z 28 września 1939 roku. Sowieci bowiem przed zmianami u ustaleniach z 23 sierpnia zawartymi w pakcie Ribbentrop– Mołotow, mieli dostać jeszcze kawał… Mazowsza, wymienionego później na Litwę. Trudno zatem powiedzieć, co jeszcze mogło zostać uznane za białoruskie lub ukraińskie.


II Rzeczpospolitą zniszczyły dwa totalitaryzmy

Walka o niemieckie odszkodowanie terytorialne dla Polski

W 1940 roku polskie podziemie rozpoczęło organizację tzw. Biura Ziem Zachodnich (względnie Biura Ziem Nowych, Biuro Zachodniego) o kryptonimach „Odra”, „Warta”, „Rugia”. W następnym roku jednym z powodów uległości gen. Władysława Sikorskiego wobec Brytyjczyków co do podpisania mniej korzystnej wersji układu Sikorski–Majski 30 lipca 1941 roku była jego nadzieja, iż poprą oni polskie postulaty terytorialne wobec Niemiec. Polska miała więc wyjść z wojny według ambicji naczelnego wodza jako mocarstwo – ze starymi granicami na wschodzie, a z dużo korzystniejszymi na zachodzie. Mniej korzystna wersja układu polegała na zadowoleniu się Polaków ogólnikową formułą, że układy niemiecko-sowieckie z 1939 roku tracą swoją moc. Nie odwoływała się jednak bezpośrednio do granicy ryskiej.

Można się było jednak pocieszyć tym, że układ odwoływał się praktycznie do ryskich ustaleń pośrednio. Drugim pocieszeniem było to, iż w miarę postępów wojsk niemieckich w Rosji w efekcie rozmów polsko-sowieckich Polacy dokonają korzystnych dla siebie ustaleń co do kwestii stałości granicy wschodniej. Dopóki Niemcy stanowili bezpośrednie zagrożenie dla Sowietów, z pewnością tak było. Trzecim najbardziej naiwnym pocieszeniem było to, iż dla aliantów sprawę honoru stanowi popieranie naszych racji. Zdawać się może zatem, że przynajmniej początkowo zagrożenie naszych ziem wschodnich pozostawało kwestią do załatwienia, tak samo jak nasza jednoczesna i nieokreślona ekspansja na zachodzie. Te polskie plany, gdyby nie liczne błędy popełnione przez Polaków, nie wydają się całkowicie niemożliwe do realizacji. Dopiero później, gdy sowieci urośli w siłę i po układach jałtańskich takie myślenie miało się stać oderwanym od rzeczywistości.

Tymczasem w 1943 roku Biuro Zachodnie postulowało utworzenie sześciu okręgów obejmujących konkretne terytoria z siedzibami w wybranych miastach: teren Wolnego Miasta Gdańska (Gdańsk), Pomorze Wschodnie/ Prusy Wschodnie (Królewiec), Pomorze Zachodnie (Koszalin), Środkowa Odra (Zielona Góra), Dolny Śląsk (Wrocław). Gdy natomiast klęska Niemiec była przesądzona, w marcu 1944 roku odezwała się oficjalnie polska prawica. Związany z endecją i Narodowymi Siłami Zbrojnymi, Narodowy Instytut Wydawniczy w jednej ze swoich publikacji zaczął otwarcie lansować polskie granice zachodnie na Odrze i Nysie Łużyckiej. Środowisko to poszło nawet dalej, postulując linię graniczną odchyloną nieco bardziej za Szczecin i obejmującą całą wyspę Uznam i Rugię.

W tym samym jednak czasie był już forsowany inny pomysł sowiecki. Postanowiono usankcjonować na stałe rabunek polskich ziem wschodnich, posługując się niemieckim odszkodowaniem terytorialnym na zachodzie, co szybko zyskało aprobatę aliantów, którzy szukali możliwości choćby pozornego wyjścia z twarzą po układach, jakie zawarli z Polakami. Polska miała więc faktycznie zyskać na zachodzie… lecz tracąc na wschodzie. Dziś nas to oczywiście nie zaskakuje, ale dla polityków legalnego polskiego rządu nie było to normalne. Bowiem zyskiwać dla Polski jak najbardziej chcieli, ale dopiero po uprzednim zatwierdzeniu status quo na wschodzie. Dał temu wyraz stojący na czele rządu Arciszewski, który chcąc ratować poważnie już zagrożone ziemie wschodnie, zmuszony dokonał wyboru 16 grudnia 1944 roku. Udzielił wtedy wywiadu do gazet, mówiąc, że polskie żądania nie obejmują Szczecina i Wrocławia. Ponieważ planowane polskie nabytki na zachodzie stały się kolejnym pretekstem Sowietów do zrabowania ziem wschodnich, polski premier po prostu nie chciał im go dawać.

Jednocześnie 1 marca 1944 roku w „Nowych Widnokręgach”, gazecie Wandy Wasilewskiej, w artykule „Na zachód” Hilary Minc napisał: „(…) Czy możemy być jednocześnie na Śląsku Opolskim i na Wołyniu, nad Bałtykiem i na Polesiu, nad Odrą i nad Zbruczem? Rzecz jasna, nie”. Nie biorąc pod uwagę jego wyjaśnień, jedynym powodem, dla którego polska granica wschodnia, wraz z jednoczesnym otrzymaniem niemieckich odszkodowań terytorialnych, nie mogła znajdować się tam, gdzie powinna – była zachłanność Sowietów. Cała reszta była sowiecką propagandą. Już od września 1939 roku posługiwano się fałszywą retoryką krzywdzenia przez Polaków ukraińskiej i białoruskiej mniejszości narodowej, która wtedy zaszczepiona, żyje nawet w polskich umysłach do dzisiaj. Nie uwzględnia się bowiem ani ówczesnej sytuacji Polski, ani możliwości rozwoju, jakie miały mniejszości w naszym kraju.

Polscy komuniści i Sowieci, nie dość, że pod pretekstem należnego nam odszkodowania niemieckiego, w postaci ziem na zachodzie, zrabowali Polsce ziemie wschodnie, to pobrali nam z tego odszkodowania „prowizję” w postaci Królewca. Wspomniane miasto i całe Prusy Wschodnie miały należeć do Polski. Mało tego, propaganda sowiecka miała jeszcze Polaków przekonać, by uwierzyli, że oddano im przysługę i do dziś bardzo wielu naszych rodaków głęboko w to wierzy. W ten oto sposób wpojono nam, że polskie odszkodowanie od Niemców za wojnę nim nie jest. Stało się ono odszkodowaniem od Sowietów i za ziemie wschodnie, których z kolei utrata do dziś nie ma żadnego logicznego uzasadnienia.

Pomiędzy bajki należy włożyć rzekomą troskę sowiecką o polskie bezpieczeństwo strategiczne. O ile bowiem przed wojną rzeczywiście Warszawa została wystawiona na wszelkie ataki z zachodu i już z powodu kształtu zachodnich granic, mogła być wzięta w kleszcze, o tyle Sowieci zostawili Warszawę niebezpiecznie blisko granic wschodnich. Jedyny wypadek, kiedy stolica znajdowałaby się mniej więcej pośrodku kraju to taki, który uwzględniałby najśmielsze plany niezależnego polskiego rządu, zarówno wobec granic wschodnich, jak i zachodnich. Musielibyśmy zatem w 1945 roku zgodnie z prawem moralnym zyskać jako ofiara i teoretyczny zwycięzca, jednocześnie nie tracąc. Niestety, historia potoczyła się inaczej.

Epilog

Smutne, że do dzisiaj Polacy żyją w zgodzie z prawidłami sowieckiej propagandy. Każdy bowiem Polak wedle sowieckich kryteriów myślący z tęsknotą i sentymentem o Kresach, porównywany jest do Niemców wyciągających rękę po Szczecin czy Wrocław. To, jak różną rolę pełnili Polacy i Niemcy podczas II wojny światowej, powinno być oczywiste. A jednak tak nie jest. Niestety, jeszcze dziś, mówiąc o polskim Lwowie, często usłyszymy: „A co mają Niemcy powiedzieć na Wrocław”. Jest to zatrważające, jeśli chodzi nawet nie o jakikolwiek rewizjonizm, ale o prawdę. Takie reakcje są zgodne z dialektyką ZSRR, nazywającą faszystami zarówno Niemców, jak i Polaków. Wręcz symboliczne staje się to w wydaniu „Gazety Wyborczej”, która 23 kwietnia 2008 roku porównała wegetujący polski Instytut Kresowy do niemieckiego Związku Wypędzonych. Co ciekawe, wspomniany dziennik idzie nawet dalej, wykazując się sentymentem dla Niemców – niegdysiejszych mieszkańców polskich ziem zachodnich (10 maja 2008 roku), przy jednoczesnym tępieniu jako rewizjonizmu polskich żali za utratą ziem wschodnich (25 października 2007 roku).

Natomiast zdrowa postawa przeciętnego Polaka powinna być dokładnie odwrotna. Na ile bowiem dziś Wrocław jest miastem niemieckim, gdy nawet jego hanzeatycka zabudowa została odbudowana polskimi rękoma. Ile pracy musieli włożyć w to miasto, będące stertą gruzu, lwowianie przywiezieni z miasta niedotkniętego zbytnio zniszczeniami wojennymi. Niemcy sami wyburzyli część zabudowań do utworzenia pasa startowego. Cały paradoks polega na tym, że będący ruiną na skutek działań sowieckich i niemieckich Wrocław, stał się pięknym, czystym i kwitnącym miastem, a niemal nietknięty w skali zniszczeń wojennych Lwów, stał się brudną i rozpadającą się ruiną. Nie dajmy więc sobie wmówić, że jest odwrotnie.

Pozostała nam teraz walka o prawdę. Nie można zgodzić się z tym, iż mniejsze, zniszczone, zrabowane przez Sowietów ziemie zachodnie, skąd Niemcy ewakuowali, co się dało, były godnym ekwiwalentem ziem wschodnich. Nie należy też pozwolić na postawienie znaku równości między nami a tymi, którzy pełnili rolę katów nad naszym narodem. Kiedyś trzeba się oderwać od bakcyla sowieckiej propagandy, który wciąż w nas wydaje się żyć. Dla Polaków pod koniec II wojny światowej było jasne, że nie po to nie chcieliśmy się wyrzec Gdańska, by tracić ogromną część wielkiego kraju. Dziś przynajmniej sami nie powinniśmy na użytek krajów zewnętrznych, pod pretekstem niepsucia z nimi stosunków, uważać tego za rzekomą sprawiedliwość dziejową. Unikajmy zatem uproszczeń i zafałszowań, którymi posługiwała się propaganda spod znaku czerwonej gwiazdy.

Aleksander Szycht

Artykuł ukazał się w numerze 08-09/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej