W życiu trzeba być dobrym jak chleb – św. Brat Albert powtarzał to wszystkim kandydatom do zgromadzenia albertynów, które powstało w 1887 r., gdy Adam Chmielowski, mając już 42 lata, przyjął szary habit tercjarski, by całkowicie poświęcić się służbie najuboższym. W wypadku św. Brata Alberta mówimy dziś wprost o „duchowości chleba”.
U bóstwo w rozumieniu św. Brata Alberta to nie tylko brak chleba – pokarmu dla ciała, ale przede wszystkim brak Boga – pokarmu dla duszy. W ten sposób nędzarzem może być nie tylko ten, który nic nie posiada, ale jak to dzisiaj być może jeszcze częściej się zdarza, ten, który choć opływa w bogactwa, nie poznał Boga i Jego miłości. Choć jest to duchowość głęboka i prosta, zwyczajna, chciałoby się powiedzieć, jak chleb powszedni, to jednak droga do niej była w wypadku świętego trudna i bolesna. Była to droga głębokich oczyszczeń.
Ta droga zafascynowała Karola Wojtyłę, który poświęcił Adamowi Chmielowskiemu dramat sceniczny Brat naszego Boga, następnie już jako papież beatyfikował go w 1983 r. na krakowskich Błoniach, a kanonizował sześć lat później w Watykanie w 1989 r. Święty Jan Paweł II przypomniał Polakom w dniu kanonizacji, że Brat Albert był „trzecim świętym polskim kanonizowanym w dwudziestym wieku. Pierwszy – św. Andrzej Bobola, przed straszną próbą II wojny światowej. Andrzej Bobola, męczennik wielkości i zarazem kryzysów Rzeczypospolitej Trojga Narodów, męczennik unii Kościołów. Drugi – Ojciec Maksymilian Kolbe, męczennik oświęcimskiego bunkra głodu, który dał swoje życie za brata w pasiaku”.
Duchowość św. Brata Alberta jest duchowością eucharystyczną. Jezus „ogołocił samego siebie” i pozostał z nami w Eucharystii pod postacią chleba, aby całkowicie oddać się każdemu. Zanim powstało Zgromadzenie Braci Albertynów, Bóg prowadził Adama Chmielowskiego przez życie drogą ogołocenia. Na drodze tej następuje utożsamienie drogi własnej z drogą Jezusa Chrystusa, który ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi (Flp 2,6).
Ta duchowość znalazła w pełni wyraz w obrazie Ecce Homo, na którym twarz umęczonego Jezusa przypomina twarz samego malarza. Uczył swoich braci zakonnych, że „im więcej kto opuszczony, z tym większą miłością służyć mu trzeba, bo samego Pana Jezusa zbolałego w osobie tego ubogiego ratujemy”. We wszystkich ubogich kazał widzieć Pana Jezusa. Tę postawę odnajdziemy potem u św. Matki Teresy, która pochylając się nad trędowatym, usłyszała słowo pragnę, które Jezus wypowiedział na krzyżu.
Na drodze ogołocenia w życiu Adama Chmielowskiego jest kilka ważnych etapów. Urodził się w 1845 r. w Igołomii koło Krakowa, w zubożałej rodzinie ziemiańskiej. Na kształtowanie jego charakteru, na jego wychowanie religijno-patriotyczne ogromny wpływ mieli rodzice. Obraz Matki Bożej Częstochowskiej – pamiątkę po matce przeniósł przez wszystkie koleje życia, aż do furty klasztornej. Adam już w wieku niespełna ośmiu lat stracił ojca. Matka pozostała sama z czwórką dzieci, które osierociła, gdy Adam miał czternaście lat. Wcześnie utracił najbliższe osoby i choć dalszym jego kształceniem zajęła się rodzina, to coraz częściej tej najważniejszej miłości szukał poza rodziną i najbliższymi, w doświadczeniu żywej wiary.
Następny cios dotknął go niespełna kilka lat po utracie rodziców, gdy jako osiemnastoletni student Szkoły Leśnej w Puławach wziął udział w powstaniu styczniowym, walcząc o wolną Ojczyznę, której za swojego życia nie doczekał. Ofiarę poniósł ogromną, kiedy w przegranej bitwie pod Mełchowem został ranny, w wyniku czego amputowano mu nogę. Tylko na skutek interwencji rodziny wydostał się z niewoli carskiej. Jakiż musiał mieć hart ducha, skoro wkraczając w dorosłe życie jako kaleka i sierota, osiągnął tak wiele i w życiu świeckim, i zakonnym.
Udał się do Paryża, trochę z obawy przed dalszymi represjami, gdzie próbował uczyć się malarstwa, tę naukę kontynuował w Monachium. W 1874 r. wrócił na stałe do kraju, miał 29 lat, był coraz bardziej uznanym malarzem, coraz częściej tworzył dzieła o tematyce religijnej. Był w nim ciągle jakiś niedosyt. Sama twórczość nie dawała mu do końca spełnienia ani satysfakcji. Przeżył też zawód miłosny, co pokazuje, iż wciąż szukał szczęścia na polu twórczości, życia rodzinnego. Nigdzie jednak go nie znalazł…
W listopadzie 1880 r. podjął decyzję, która zaskoczyła wszystkich. Wstąpił do nowicjatu jezuitów w Starej Wsi. Kiedy wydawało się, że nareszcie znalazł drogę, otrzymał kolejny cios. W czasie rekolekcji wielkopostnych popadł w dziwny stan psychiczny, jakby zapadł się w sobie. Towarzyszyły jemu ogromne skrupuły, myśli o potępieniu. To wszystko sprawiło, że w kwietniu 1881 r. został usunięty z nowicjatu i trafił na leczenie koło Lwowa. W diagnozie stwierdzono m.in.: „hipochondrię, melancholię, obłęd religijny, lęk”. Był to stan głębokiego ogołocenia wewnętrznego. Przez niepojęte cierpienie wewnętrzne stawał się tym, o których Jezus mówił w błogosławieństwach: błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie (Mt 5,3).
Umierał Adam Chmielowski, rodził się „nowy człowiek”. Był jak ewangeliczne ziarno, które musi obumrzeć, aby przyniosło plon stukrotny. To ziarno potem musi być jeszcze zmielone, aby powstał z niego chleb. To była droga najgłębszego oczyszczenia, która prowadziła paradoksalnie do wielkiego umocnienia duchowego, do stanu, w którym sam Chrystus mógł przez niego dokonywać swoich dzieł. Taką drogę oczyszczenia przechodzą najwięksi święci, przez takie noce przechodzili św. Teresa Wielka, Jan od Krzyża, św. Faustyna i wielu innych. Obok św. Franciszka z Asyżu św. Jan od Krzyża będzie odtąd głównym duchowym przewodnikiem Brata Alberta. Po przejściu przez noc ducha nie szukał już siebie, Edmund Lubicz Łoziński powiedział o nim: „O, gdyby takich więcej, byłby chyba raj na ziemi. Brat Albert to człowiek bez egoizmu”. Nie szukał już spełnienia we własnej twórczości, z ogromnym trudem na prośbę biskupa próbował dokończyć malowanie obrazu Ecce Homo.
Adam Chmielowski był już na innej drodze, na której postanowił szukać zagubionych „braci naszego Boga”. Święty Jan Paweł II, zafascynowany jego osobą, być może widział analogię między jego i swoim życiem, gdy z drogi twórczości Bóg powołał ich obu do wyższych jeszcze celów, do świętości. Papież mówił o tym w homilii na kanonizację Brata Alberta: „Prawdy swojego powołania szukał na drodze twórczości artystycznej, pozostawiając po sobie dzieła, które do dzisiaj przemawiają szczególną głębią wyrazu. Coraz bardziej jednakże oddalał się od twórczości malarskiej. Chrystus przemawiał do niego głosem innego powołania i kazał mu szukać coraz dalej: »Ucz się ode Mnie (…), że jestem cichy i pokorny sercem (…). Ucz się«. Adam Chmielowski był uczniem gotowym na każde wezwanie swego Mistrza i Pana”.
Kiedy wrócił do Krakowa, jego pracownia malarska coraz bardziej wypełniała się bezdomnymi. W końcu w 1887 r. za zgodą kard. Albina Dunajewskiego przyjął habit zakonny, potem złożył śluby, tworząc nową rodzinę zakonną. Odtąd zaczęły powstawać wielkie dzieła Boże. W 1888 r. powstali bracia albertyni, a w 1891 r. siostry albertynki. Duchowość zgromadzenia była oparta na regule św. Franciszka z Asyżu. Powstawały w Krakowie, a potem we Lwowie i innych miastach kolejne ogrzewalnie miejskie, przytuliska, w których panowała duchowość chleba. Brat Albert rozumiał, że nakarmienie i przyodzianie ubogich jest drogą do podania im prawdziwego pokarmu, jakim jest słowo Boga, a w końcu sam Bóg w Eucharystii. Jezus wybrał najskromniejszą, kruchą postać białego chleba, żeby z mocą dotrzeć do każdego człowieka. Patrząc na kruchą postać Jezusa Eucharystycznego, najsilniej możemy uzmysłowić sobie, że kiedy wracamy do Boga, w naszej słabości ujawnia się w pełni moc Zbawiciela. Jak Bóg powierzył się człowiekowi w postaci eucharystycznego Chleba, tak człowiek, zdaniem Brata Alberta, powinien „wszystko małe i wielkie zdawać na Opatrzność Boską z całym zaufaniem i pewnością”.
W ubogiej pustelni na Kalatówkach, w pięknym miejscu kontemplacji Boga, które wybudował Brat Albert, nad bramą główną widnieje napis, który czytają wszyscy przybysze: „Być dobrym jak chleb”. Jak rozumieć te słowa?
Brat Albert, gdy chodził na wizytę do biskupa lub ważnych osobistości, zawsze zabierał ze sobą wypiekany przez siostry bochenek chleba. Uważał, że chleb jest najcenniejszym darem od Boga. Tak tłumaczył to wezwanie: „Powinno się być dobrym jak chleb. Powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny”.
Porównanie z chlebem na drodze duchowej św. Brata Alberta wyraża zatem gotowość do odpowiedzi na wezwanie Mistrza, do całkowitego dawania siebie, jak chleb leżący na stole, wszystkim potrzebującym. Święty Jan Paweł II w homilii kanonizacyjnej porównał tę gotowość do fragmentu Księgi Izajasza: „O tym wezwaniu – o tym definitywnym wezwaniu, które wyznaczyło jego drogę do świętości w Chrystusie – zdają się mówić nade wszystko słowa Izajasza: »(…) rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli, wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać« (Iz 58, 6) – oto teologia mesjańskiego wyzwolenia; zawiera się w nim zaś to, co dziś przywykliśmy nazywać »opcją na rzecz ubogich«; »(…) dzielić swój chleb z głodnym, wprowadzić w dom biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziać i nie odwrócić się od współziomków« (Iz 58, 7).
To właśnie czynił Brat Albert. W tej niestrudzonej, heroicznej posłudze na rzecz najbardziej upośledzonych i wydziedziczonych znalazł ostatecznie swą drogę, znalazł Chrystusa. Przyjął Jego jarzmo i brzemię. Nie był tylko »miłosiernikiem«. Stał się jednym z tych, którym służył. Ich bratem”. Na tej drodze stworzył wielkie dzieła, które do dzisiaj inspirują wielu ludzi. Był przy tym skromny i cichy, a wielu współczesnych mówiło o nim „najpiękniejszy człowiek epoki”.
Ks. Mariusz Bernyś
mak