Zgodnie z chrześcijańską koncepcją antropologiczną każdy z nas jest na tej ziemi tylko pielgrzymem i powinien wytrwale dążyć ku swemu ostatecznemu przeznaczeniu zaświatowemu, a nie ku celom przemijającym.
Na tylnym planie znanego obrazu Starzec z wnukiem (1490) rozciąga się ciemna płaszczyzna ściany z jaśniejszym prostokątem okna, a w nim widnieje pejzaż z krętą drogą biegnącą ku odległemu wzniesieniu. W ten sposób autor dzieła, słynny mistrz florencki Domenico di Tommaso Bigordi zwany Ghirlandaio (1449–1494), malarsko zilustrował jedną z najdawniejszych metafor życia ludzkiego, rozumianego jako wędrówka, podróż lub pielgrzymka. Metafora ta jest nie tylko bardzo stara, lecz także nadzwyczajnie płodna i popularna w kulturze, zarówno wysokiej, jak i masowej (przypomnijmy sobie choćby Wędrówkę pielgrzyma Johna Bunyana – rozbudowaną alegorię podróży bohatera o imieniu Chrześcijanin z Miasta Zagłady do Niebiańskiego Grodu). Dzieła sztuki literackiej, malarskiej i filmowej, a także pomniejsze utwory kulturowe – aforyzmy, porzekadła, rady i wskazania anonimowych mędrców lub tzw. mądrości zbiorowej – powszechnie ukazują bieg życia ludzkiego jako pewien szlak, mniej czy bardziej meandryczny i wyboisty, który przebywamy w ciągu wyznaczonego nam czasu. Pielgrzym lub wędrowiec stał się w powszechnym zbiorze wyobrażeń figurą każdego z nas, stąd popularne w kulturze średniowiecza określenie homo viator – człowiek w drodze, przez co rozumie się: podążający drogą swojego życia. Zgodnie z chrześcijańską koncepcją antropologiczną każdy z nas jest na tej ziemi tylko pielgrzymem i powinien wytrwale dążyć ku swemu ostatecznemu przeznaczeniu zaświatowemu, a nie ku celom przemijającym (myśl tę wyraża też wiele psalmów Starego Testamentu).
Jeżeli metafora pielgrzymki – jak zresztą każda inna – ma być nie tylko artystyczną zabawką lub efektownym zabiegiem stylistycznym, to musi zawierać w sobie jakiś walor poznawczy, a więc być nośnikiem jakiegoś głębszego sensu, którego wydobycie może się stać m.in. obiektem zainteresowania i namysłu filozoficznego. Gdy z tak obranego stanowiska popatrzeć na życie ludzkie (to znaczy na życie każdego z nas z osobna oraz na życie wszystkich nas razem wziętych jako rodzaju ludzkiego), nasuwa się kilka spostrzeżeń. Wprawdzie mogą nam się one wydać nadmiernie powierzchowne lub wręcz banalne, ale niechże wówczas przypomni nam się Sokrates (469–399), ojciec zachodniej filozofii, uczący, że w konstatowaniu pozornych oczywistości tkwi duży potencjał, który dzięki wykonaniu przez nas dalszej pracy umysłowej przynosi niekiedy wnioski zadziwiająco odległe od wszelkiej oczywistości.
Przede wszystkim w pojęciu pielgrzymowania zakłada się współwystępowanie co najmniej trzech składowych: punktu wyjścia, kresu oraz linii, która łączy pierwszy z drugim. Choć jako ludzie z pozoru startujemy z różnych początków i dobiegamy do innej mety, w gruncie rzeczy jednak wywodzimy się z tego samego, najpierwotniejszego źródła i do niego powracamy. O tamtej rzeczywistości niestworzonej, nieskończenie przewyższającej naszą doczesność, wielokrotnie pisze św. Jan Ewangelista, ukazując Jezusa Chrystusa jako Tego, który wyszedł od Ojca i do Niego powraca. Wszyscy przemierzamy tę samą drogę, co oznacza, że wprawdzie każdy z nas kroczy na własnych nogach, lecz porusza się razem z całym stadem owiec Bożych: My ludem z Jego pastwiska i owcami w Jego ręku (Ps 95[94],7).
Po drugie – obraz wędrówki lub pielgrzymki może sugerować nadmiernie łagodne albo wręcz bezbolesne odbywanie tej wędrówki, na której początku stajemy w momencie pojawienia się na świecie. Doskonale jednak wiemy, że tak nie jest. Życie ludzkie polega na ciągłym zmaganiu się z kompleksem wielu różnorodnych czynników, który zwiemy naturą, losem albo… życiem właśnie. Dlatego biblijny Hiob przyrównuje naszą egzystencję do losu żołnierza: Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? Czy nie pędzi on dni jak najemnik? (Hi 7,1), a wtóruje mu Mikołaj Sęp Szarzyński: „Bojowanie byt nasz podniebny”.
Przekładając te poetyckie frazy na język filozofii, możemy za historykiem i filozofem historii Feliksem Konecznym powiedzieć, że każda jednostka i zbiorowość ludzka nieustannie toczy trojaką walkę o byt: materialny, umysłowy i moralny, mając za cel podniesienie swojego poziomu majątkowego, oświatowego i duchowego. Profesor Koneczny pisał: „Każdy z nas prowadzi zazwyczaj wszystkie te trzy rodzaje [walki] równocześnie, a skutkiem tej trojakiej równoczesności niesie potrójny ciężar, potrójny znój, boryka się potrójnie z przeszkodami, nieraz z niebezpieczeństwami”. Oczywiście szczegółowe zamiary, które nam w tym przyświecają, bywają różne, niemniej można je sprowadzić do owych trzech głównych kierunków. W tej walce nikt nie może nas wyręczyć ani zastąpić, choć zazwyczaj znajdujemy w niej sprzymierzeńców, np. członków rodziny.
Przeważnie chcielibyśmy, żeby nasze życiowe pielgrzymowanie było wolne od wszelkich przeszkód i zagrożeń, ale czy takie marzenie jest na pewno racjonalne? Raczej upodobniamy się w nim do beztroskiego ptaka, którego sylwetkę obrazowo przedstawił Emanuel Kant: „Lekka gołębica, w swobodnym locie przecinając powietrze i odczuwając jego opór, mogłaby sobie wyobrażać, że jej lot stałby się łatwiejszy w próżnej przestrzeni” (Krytyka czystego rozumu). A przecież powietrze atmosferyczne, które stawia opór skrzydłom ptaka, tym samym umożliwia mu poruszanie się nad ziemią. Podobną analogią posłużył się metafizyk gdański Artur Schopenhauer w Suplemencie do nauki o cierpieniu świata: „Jak nasze ciało musiałoby popękać, gdyby odjęto mu nacisk atmosfery, tak też – gdyby zdjęto z ludzkiego życia ucisk nędzy, trudów, przeciwności i daremnych dążeń – wzmogłaby się nasza buta (…) do przejawów niepohamowanej głupoty, ba, nawet szaleństwa. Każdy potrzebuje nawet zawsze pewnego kwantum troski, bólu czy niedoli – tak jak statek potrzebuje balastu – aby podążać prostą drogą i niezachwianym krokiem”.
Okazuje się zatem, że różnorodne przeszkody czekające nas na pielgrzymim szlaku są nie tylko nieuniknione, lecz także pożyteczne. Gdyby ich zabrakło, nasza siła życiowa (élan vital w terminologii Henryka Bergsona) trafiałaby w próżnię, a wszelkie nasze dążenia stałyby się bezprzedmiotowe. Wówczas pojawiłyby się inne problemy: dojmujące poczucie jałowości bytowania, doskwierająca nuda, brak radości z osiągniętego i wypracowanego dobra… Wypada więc uznać – jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi – że dzięki przeszkodom na drodze unikamy zabłąkania się na manowce egzystencji.
Po trzecie – można się zastanawiać, czy nasze życiowe pielgrzymowanie ma nas prowadzić do większego dobra, czy raczej wprost do doskonałości (tout court). W zasadzie do doskonałości możemy się jedynie asymptotycznie przybliżać. Tomasz à Kempis w dziełku O naśladowaniu Chrystusa zauważył: „Do każdej doskonałości w życiu miesza się coś niedoskonałego”, a w XIX w. bł. Antonio Rosmini dodał do tego spostrzeżenie, że „do największej doskonałości w rzeczach ludzkich się nie dochodzi”. Pozostaje ona wzorcem, ale nie bezpośrednim celem dążeń, przynajmniej w sprawach materialnych i umysłowych, jak powiemy za Konecznym. Z drugiej strony w klasycznym piśmiennictwie z dziedziny duchowości i mistyki chrześcijańskiej nierzadko spotykamy się z określeniem „dusze doskonałe”, sam zaś Jezus poleca swoim uczniom: Bądźcie doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec niebieski (Mt 5,48). Czy zatem doskonałość Boga powinna być dla nas wzorem do naśladowania? Filozof może to rozumieć analogicznie (per analogiam), mianowicie na tej zasadzie, że każdego rodzaju byt ma właściwą sobie miarę dobra, a więc i doskonałości: byt skończony – miarę skończoną i względną, byt nieskończony – miarę nieskończoną i absolutną. Na tym jednak chrześcijanin, czyli człowiek obdarzony wiedzą i mocą nadprzyrodzoną, nie powinien poprzestawać, skoro sam Bóg otwiera przed nim znacznie szersze pole. Chrześcijanie powinni więc działać w myśl wezwania: Duc in altum!, pamiętając jednak o tym, żeby zawsze zrobić przede wszystkim to, co dostępne człowiekowi w granicach jego naturalnych zdolności i możliwości; wszakże i słudzy żydowscy na przyjęciu weselnym w Kanie Galilejskiej musieli najpierw własnoręcznie napełnić wodą sześć stągwi kamiennych, zanim Jezus swoją Boską mocą przemienił ją w wyborne wino.
Niech ta garść spostrzeżeń o ludzkim pielgrzymowaniu na razie wystarczy. Pisać bowiem, tak jak wędrować, można by w nieskończoność, w którymś jednak punkcie musimy się zatrzymać. Zresztą „nie trzeba tak wyczerpywać przedmiotu, aby nic nie pozostało dla czytelnika: nie chodzi o to, aby czytał, ale aby myślał” (Monteskiusz, O duchu praw).
Paweł Borkowski
pgw