Niezrozumiana świętość

2013/01/19

Świętość nie zaczyna się aktem kanonizacji. Zaczyna się w sercu Boga i sercu człowieka wielkim spotkaniem miłości i realizacją planu zbawienia. Jeżeli przeceniamy znaczenie samych tylko procedur, to zdradzamy powołanie własne i całego Kościoła.

Kościół nie ogłasza ludzi świętymi dla sprzedaży kolorowych obrazków i dodawania imion do litanii. Czyni to dla ukazania całego bogactwa odpowiedzi na powołanie do świętości. Jeżeli skupiamy się na rozgłaszaniu kultu i dumie z „posiadania” nowego świętego – zdradzamy świętość.

Tuż za wzniosłą i piękną katedrą w Limie o imponującej architekturze znajduje się kościół św. Dominika, połączony klasztorem dominikanów z XVII wieku, a dalej szkołą imienia św. Tomasza z Akwinu. Ale i w tym uroczym miejscu by mnie nie było, gdyby nie cel mojej wizyty – boczny ołtarz w prawej nawie kościoła, w którym znajdują się relikwie dwojga największych świętych peruwiańskich: św. Róży z Limy i św. Marcina z Porres, obranych głównymi patronami kraju.

Ona – kobieta wyjątkowej urody, córka rodziny „czystej” krwi, on – Mulat, zrodzony z obywatela hiszpańskiego i córki afrykańskich niewolników. Sąsiedzi, ludzie jednego ducha, a wskutek podziałów społecznych z konieczności oddaleni od siebie. Połączyła ich miłość do Boga i ludzi. I świętość. Doczekali się wspólnego ołtarza i kultu jednakowo głęboko zakorzenionego w kulturze i świadomości peruwiańskiej. A jednak… Największa zdrada świętości to jej niezrozumienie.


Święta Róża z Limy
| Fot. Archiwum

Z niezrozumieniem spotyka się każdy święty już w swoim najbliższym otoczeniu. Okazuje się, że nawet w bardzo pobożnych środowiskach radykalizm pójścia za Chrystusem jest powodem pomówień i krytyki. Święta Róża, a właściwie Isabel, bo takie imię otrzymała na chrzcie świętym, przez swoją mamę była zarazem ukochana i odrzucana. To właśnie matka, ujrzawszy niezwykłą piękność dziewczynki, nazwała ją Różą. Imię to nadał jej później podczas bierzmowania biskup limeński, Toribio de Mogrovejo, notabene także jeden z największych świętych peruwiańskich, który jednocześnie prowadził w wierze tę młodą duszę rozkochaną w Bogu. Pewnego dnia w przypływie czułości matka ofiarowała dziewczynie wianek z róż. Ta nie protestowała, lecz dopilnowała, żeby ciernie różane na dłużej raniły jej skronie. Szybko odkryła w sobie ducha ascezy, lecz przede wszystkim służby. Oddała się służbie chorym, w sercu już dawno oddając się na własność boskiemu Oblubieńcowi. I tu znów rozeszły się drogi jej i jej rodziców. Mimo ubóstwa planowali dla pięknej córki dobre zamążpójście i nie chcieli zrozumieć decyzji Róży. Kilka lat trwało to męczące zawieszenie między pragnieniem serca a posłuszeństwem rodzicom, którego nigdy nie uchyliła mimo wielu konfliktów i obstawianiu przy pewności swojego powołania. Złożyła prywatne śluby czystości i obok drobnych prac gospodarskich, którymi pomagała w utrzymaniu domu, oddała się służbie ubogim i chorym. Szczególnie upodobała sobie tych zapomnianych i budzących odrazę. Pewnego dnia, gdy wróciła do domu, jej mama szybko wyczuła nieprzyjemny zapach, który przyniosła od „swoich” chorych i nie omieszkała opatrzyć tego spostrzeżenia wyjątkowo złośliwym komentarzem. Róża zasmuciła się, lecz jedynymi słowami, którymi odpowiedziała, były: „Ja w tych ludziach służę Chrystusowi i to jest Jego zapach, więc go ukochałam”.

Heroizm miłości jest skandalem. Święty Marcin z Porres przekonał się o tym nawet w klasztorze. Najpierw jednak musiał zmierzyć się z odrzuceniem, „nieufnością” związaną z jego kolorem skóry. W zasadzie od dzieciństwa napotykał na same problemy, począwszy od metryki urodzenia, na której widniało „ojciec nieznany”. Obywatela kraju konkwistadorów dużo kosztowało uznanie syna – Mulata. Marcin wzrastał w przekonaniu o własnej „niższości”, ale jednocześnie zdobywał doświadczenie i szybko pojmował wszystko, czego się uczył. Zdobył zawód golarza i bogatą wiedzę farmaceutyczną. Jego pragnieniem było wstąpić do konwentu dominikanów, lecz najpierw, ze względu właśnie na pochodzenie, przez dziewięć lat przebywał przy klasztorze jako chłopiec do posług. Do tej pory mówi się o nim „święty od miotły” i z takim właśnie atrybutem, obok glinianego naczynia na zioła, krzyża czy różańca, jest przedstawiany w ikonografii. Nie mógł też zostać kapłanem.

Nadszedł jednak upragniony moment, gdy Marcin został dopuszczony do złożenia ślubów zakonnych i został włączony do wspólnoty braci. Od tego momentu zaczęły się dziać wielkie rzeczy zarówno w życiu duchowym pokornego braciszka, jak i w życiu całej społeczności klasztornej, a nawet i poza murami konwentu. Marcin służył jako pielęgniarz i ogrodnik. Udawał się do chorych, a w zanadrzu zawsze miał zioła na wszelkie schorzenia, wprost z klasztornego ogrodu. Nie odwracał się od nikogo potrzebującego. Do legendy przeszło, jak zbierał chorych z ulic, a kiedy brakowło miejsca, lokował ich we własnym łóżku. Bracia krzywym okiem patrzyli na jego poczynania, mówiąc: „Jak tak dalej pójdzie, gotów przemienić klasztor w szpital”.

Na szczęście nie wszyscy byli przeciwni. Choćby jednak tak było, Bóg miał swoje sposoby, by nic ani nikt nie przeszkodził wiernemu słudze w pełnieniu czynów miłosierdzia. Zamknięta brama nie stanowiła problemu. Marcin, pytany o sposób dostawania się do klasztoru, odpowiadał: „Już ja mam swoje sposoby”. Lecz cóż może zdziałać jeden człowiek, gdy potrzeb jest tak wiele? Czy się rozdwoi? Owszem, tak. Widywano go w dwu miejscach w tym samym czasie, podobnie jak widywano go nieco nad ziemią, zatopionego w modlitwie, o odmienionym obliczu i całkiem nieobecnego. W tych momentach nie istniał świat, nieważni byli przedstawiciele władz miasta, a i sam wicekról musiał cierpliwie czekać przed drzwiami do celi świętego od miotły, aż ten powróci ze stanu ekstazy. Zgadza się, nawet wielcy odwiedzali go, pytając o radę, prosząc o pomoc. I nic dziwnego, skoro sława o jego cudach i świętości lotem błyskawicy rozniosła się po Limie. Marcin uzdrawiał chorych, czasem sama jego obecność sprawiała, że do zbolałych serc i ciał wracał pokój i ukojenie. Sam święty mawiał: „Ja leczę, Bóg uzdrawia”. W swojej pokorze nie protestował, gdy biskup Limy zabronił mu czynienia cudów, obawiając się ogromnego rozgłosu, a niekoniecznie pogłębienia wiary w ludzie. I zdarzyło się podobno, że przechodząc ulicą, zobaczył człowieka spadającego z rusztowania. Miał wówczas wyciągnąć rękę i powiedzieć: „Poczekaj”, na co spadający zawisł w powietrzu, a Marcin cierpliwie wytłumaczył: „Muszę iść do biskupa i zapytać, czy mogę”. Pewnego razu ciężko zachorował sam biskup i poprosił, żeby braciszek go odwiedził. Marcin wszedł i wyraził szczere zdumienie tym, że „Jego Ekscelencja chce się widzieć z biednym Mulatem”. Ale właśnie tak było.


Święty Marcin z Porre
| Fot. Archiwum

Świętość tego człowieka sprawiła, że przekraczał wszelkie granice, zarówno społeczne, jak i obyczajowe, fizyczne, biologiczne. Różne legendy-anegdoty opowiadają pobożni Peruwiańczycy. Dzieci w pierwszej klasie szkoły podstawowej czytają, jak to św. Marcin sprawił, że z jednej miski jedli kot, pies i mysz. Jeszcze inni mówią, że zadziwiało, kiedy buszujące po spiżarni myszy posłusznie szły za braciszkiem do ogrodu. Możemy wierzyć lub nie we wszystkie cuda, których dokonywał św. Marcin. Najważniejsze jest dostrzeżenie sensu tych przekazów. Człowiek, zwykły człowiek, w dodatku stojący nisko w hierarchii społecznej, który z Bogiem dokonuje rzeczy burzących porządek ustalany przez ludzi czy prawa przyrody. Pokorny brat, obdarzony łagodnością i ciepłym humorem, dla którego nie istnieją granice, aby czynić dobro. Mogło zachwycać, mogło szokować. Świętość ukazuje zupełnie inny porządek rzeczy, ustala właściwą hierarchię wartości, pod dyktando Najwyższego. Jednak okazuje się, że właśnie istota rzeczy jest nie do przyjęcia, że jednak zasadne jest mówienie o zdradzie świętości, nawet tej postawionej za wzór społeczeństwom.

Zastanawia mnie, jakich świętych zdradzamy my – Polacy, my – Europejczycy. Jak daleko odeszliśmy od dialogu kultur, o który walczyli misjonarze Cyryl i Metody, od benedyktyńskiego porządku pracy i modlitwy oraz radykalizmu w konfrontacji ze złem, co ukazał nam założyciel klasztoru na Monte Cassino? Jak rozwiązujemy napięcie między radykalizmem a kompromisem, pamiętając o św. Stanisławie, albo ile jest w nas człowieczeństwa i umiłowania Kościoła na miarę Jana Pawła II? Czy rozumiemy świętość, czy też ją zdradzamy, ignorujemy? Wówczas ominęłoby nas to, co nieprzemijalne. A szkoda by było. W niebie granice i podziały są bezużyteczne.

Agnieszka Jaroszewicz

Artykuł ukazał się w numerze 02/2010.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej