Wrocław jest miastem dziwnym i pięknym. Odkąd sięgam pamięcią, pełno tu było zawsze ludzi, którym dokądś spieszno. Jak wszędzie w takich miejscach, mieszkańcy pozostają dla siebie najczęściej anonimowi, poznają co najwyżej swoją pozycję po firmowych ubraniach i samochodach. Tu Boga można zgubić tak samo łatwo, jak człowieka.
W stronę tego, co niepiękne
Żeby dotrzeć do siedziby Fundacji „Evangelium Vitae”, trzeba opuścić po europejsku wyremontowane Stare Miasto i przedrzeć się na mniej ładne ulice Nadodrza. Dawniej po zmroku tu się nie chodziło. Od kilku lat dzielnica zaczyna tętnić własnym życiem, otwierają się kluby gier planszowych i old school’owe kawiarenki dla snobów. Nadodrze to jednak wciąż stare poniemieckie kamienice z odrapanymi elewacjami i szarymi podwórkami, po których wałęsają się szarobure „dachowce”, bezpieczne, bo nikt nie zamierza ich tu sterylizować. Przy jednej z takich ulic mieści się kompleks neogotyckich budynków, wzniesionych w końcu XIX wieku przez siostry boromeuszki. Przed wojną każdy z tych domów miał swojego patrona, a wśród nich królował św. Jerzy, którego opiece powierzono spory jak na ówczesne czasy szpital. Po wojnie placówka została, tylko państwo polskie wkrótce zastąpiło Pogromcę Smoka Ludwikiem Rydygierem, a szykanowanym zakonnicom odebrano prawo własności. Siostry boromeuszki wróciły do siebie w 2002 r. i od razu zakasały rękawy – dziś budynki tętnią życiem we wszystkich jego wymiarach, i choć widnieją na nich tylko rozpoznawcze litery, powoli przywraca się im dawnych patronów. Wrocławianie rozpoznają to miejsce po umieszczonym w ścianie „Oknie życia”, w którym można zobaczyć niebieski becik, gotowy na przyjęcie niemowlaka. Prezes fundacji, siostra Ewa Jędrzejak, nie cieszy się z życzeń, aby w tym miejscu rozlegał się dzwonek ogłaszający przybycie nowego malucha. Trzeba robić wszystko, by dzieci mogły wychowywać się w rodzinie.
Miasto płodne
Fundacja „Evangelium vitae” powstała w 2006 r. z inicjatywy sióstr boromeuszek. Zgłoszony kapitał założycielski opiewał na… tysiąc złotych. Cel? Stworzenie szkoły medycznej i szpitala położniczo-ginekologicznego. To się w języku niewierzących nazywa porywaniem z motyką na słońce, wierzący mówią o szaleństwie ludzi Bożych. Szybko jednak zebrał się wokół sióstr całkiem pokaźny sztab świeckich współpracowników. Pani Maria Gajek, oficjalnie dyrektor Poradni Rodzinnej działającej przy Fundacji, w rzeczywistości koordynator większości tutejszych inicjatyw, opowiada o pomysłach powstających w tempie wprost proporcjonalnym do przyrostu zainteresowanych pomocą. W ramach zajęć otwiera się więc cykliczne projekty adresowane do wszystkich grup ludzi, których dotykają problemy codzienności: pragnienie poczęcia potomstwa, a potem konieczność przygotowań do jego przyjęcia na świat, wykarmienia i wychowania.
Katalog działań otwiera Centrum Troski o Płodność. To tu można spotkać się z indywidualnym instruktorem Modelu Creightona i podjąć próbę fachowego leczenia niepłodności. Zamiast wydawać majątek na cierpienie psychiczne i fizyczny ból, pary korzystają ze specjalistycznej pomocy lekarzy NaProtechnologów i wsparcia instruktorów.
Kiedy przekonana o popularności tej metody próbuję skierować rozmowę na inne tory, spotykam ze strony pani Gajek gorący sprzeciw. „To w naszym mieście ciągle temat tabu, wciąż się borykamy z przekonaniem o uprawianiu zabobonu, a przecież statystyki są bardziej niż optymistyczne! A przy tym pomoc NaProtechnologiczna jest jedynym przedsięwzięciem, na które samorząd miejski nie chce wydać ani jednej złotówki” – dodaje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tylko tacy zapaleńcy jak ta mieszcząca wszystkie swoje „papiery” w skromnym biurze emerytka i jej współpracownicy znają rzeczywistą skalę potrzeb rodzin borykających się z manipulacją i świadomym wciąganiem pragnących potomstwa w machinę pseudo-medycyny.
Przy Fundacji działa także Szkoła Rodzenia, Grupa Wsparcia Laktacyjnego, Klub Mam, gdzie można przyjść z nawet kilkumiesięcznym dzieciaczkiem, spotkać, porozmawiać, sprawić, by wielkie problemy stały się całkiem małymi i do „ogarnięcia”. Psychologowie, doradcy życia rodzinnego i terapeuci z Akademii Rodziny służą rodzicom w podnoszeniu ich umiejętności wychowawczych. Są warsztaty dla małżonków, dla zmagających się ze stresem i depresją. Pomoc znajdują rodzice po stracie dziecka.
Omawianie tych wszystkich form pomocy rodzinie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Wystarczy je zamknąć w słowie: tu się człowiekowi towarzyszy na każdym etapie jego życia. A szpital ginekologiczny jest wciąż w planach. Siostra Ewa z uśmiechem reaguje na pytanie o remonty, które wciąż zaprzątają większość jej czasu i sił. W końcu 40 milionów to nie jest suma nie do uzbierania…
Po stronie bezsilnych
Ośrodek świętego Jerzego to jeszcze jedno dzieło sióstr boromeuszek, które powstało wkrótce po ich powrocie na „stare śmieci”. Przekraczam próg tego miejsca po raz pierwszy w życiu z myślą, że wrocławianie poznają go dopiero wtedy, gdy choroba i niepełnosprawność witają w ich domach na stałe. Właśnie mamy święto Matki Bożej z Lourdes. Msza święta w modernistycznej kaplicy z górującym Chrystusem Ukrzyżowanym, gdzie socjalistyczne porządki nie zdołały usunąć pięknych poniemieckich witraży, zgromadziła około dwudziestu chorych, siostry boromeuszki i część personelu. Po mszy starsi ludzie na wózkach niepokoją się przedłużającym oczekiwaniem, część chce już wracać do siebie. Nie mogę nie wzruszyć się widokiem młodych chłopaków i dziewczyn w niebieskich kitlach, którzy głaszcząc staruszki po plecach i trzymając za ręce cierpliwie tłumaczą im, że zaraz będzie niespodzianka, że przyjechały do nich dzieci, że będzie fajnie. I rzeczywiście do kaplicy wkracza bez zwykłego dla maluchów zgiełku grupka przedszkolaków. Znika gdzieś apatyczność staruszków, ożywiają się twarze, ktoś klaszcze, ktoś podchwytuje znane ułańskie kawałki, powiewają biało-czerwone chorągiewki. No i oczywiście sypią się w ręce gospodarzy papierowe serduszka z życzeniami. Nawet siedzący obok mnie pan Tadeusz – wkrótce dowiem się, że choruje na Alzheimera – uśmiecha się w kąciku ust, miętosząc nieporadnie aż dwie laurki. Magia spotkań.
Nad wszystkim czuwają dwie energiczne boromeuszki: siostra Agnes i siostra Berenike. Ta ostatnia zabiera mnie na piętro, na oddział. Siadamy w wygodnych fotelikach i moja rozmówczyni, choć nieuprzedzona o wizycie, chętnie opowiada o swojej pracy, o ludzkich i nieludzkich przypadkach. Kim jest? Z wykształcenia fizjoterapeutka, ale od kilku lat już nie może wykonywać swojego zawodu, więc została… opiekunem duchowym. Takim, który podaje leki, gdy trzeba, sprząta, co trzeba, towarzyszy temu, kto potrzebuje. Spośród kilkudziesięciu podopiecznych każdego zna po imieniu, zna ich historię, wie, do kogo przychodzi rodzina. Ona też szuka dla nich wolontariuszy. Bo tu, w ośrodku, każdy pomocnik jest na wagę złota: gra w planszówki, czyta na głos książki, ale przede wszystkim słucha. Siostra Berenike wie, że to niełatwe, że ludzie boją się choroby, starości, zachowań człowieka z afazją, demencją i całą gamą ubytków sprawności intelektualnej i fizycznej, które nadchodzą wraz ze zbliżaniem się do końca życia na ziemi. Cierpienie i śmierć są darem równouprawnienia, byłyby demokratyczne, gdyby ktoś chciał je wybierać. Moja przewodniczka opowiada mi o doktorze chemii, którego po wypadku trzeba było przekonać do życia i rehabilitacji, przedstawia członka wspólnoty „Hallelu Jah”, starsza pani, wieloletnia dyrektorka dużej szkoły, wita się sama.
Każdego siostra dotyka z uśmiechem, głaszcze po włosach, pyta o samopoczucie. Jak może w kilku słowach określić swoją pracę? „Przygotowuję ich do przyjęcia tego, co nieuchronne. Czasami przekazuję w ręce Boga. Dziś wiem, że dzięki temu mam w niebie wielu orędowników, więc często proszę ich o pomoc, a oni się odwdzięczają.” Siostra opowiada o nawróceniach nieuleczalnie chorych, gdy po wielu latach przystąpili do sakramentów i po powrocie do domu ewangelizowali swoje rodziny, o tworzeniu przyjaźni, a nawet miłości.
Nie ucieka od prawdy o trudnościach w nawiązywaniu przez osoby cierpiące relacji. Tu właśnie potrzeba zdrowych, gotowych do poświęcenia swego czasu wolontariuszy, którzy przygotują urodzinowy tort dla przykutego do wózka jubilata, przyniosą mu z domu odrobinę rodzinnego ciepła i pierogów. Aktualnie siostra szuka kogoś chętnego do gry w szachy. Jeden z wrocławskich kleryków bąknął coś o pomocy, może przyjdzie. „Gdy Pan Bóg zamyka drzwi, otwiera okno” – dopowiada boromeuszka parafrazując słowa księdza Twardowskiego.
Żegnając się, nie życzę siostrom pieniędzy, bo o to nie proszą, życzę ludzkiej otwartości na spotkanie z cierpieniem i słabością. Lutowy, wietrzny Wrocław staje się nagle jakby cieplejszy. W końcu wiosna już nie tak daleko…
Anna Sutowicz
/md