Polityka antyhistoryczna jako paradygmat nowoczesnej post-polityki, czyli o konieczności zdekonstruowania dekonstrukcji
W trakcie tegorocznego wrocławskiego marszu ku czci rotmistrza Witolda Pileckiego idący tłum został słownie zaatakowany przez, zdaje się, przypadkowego przechodnia, który krzyknął w jego kierunku: „Naziści!”. Ktoś jako tako obyty w naszej historii od razu powie: absurd, lub bardziej młodzieżowo: kosmos. Zdarzenie takie jednak mimo wszystko o czymś świadczy. Należy również założyć, że nie było ono zupełnie wyabstrahowane, lecz stanowiło jaskrawy przykład owoców antyhistorycznej postawy mediów, szkoły i całej atmosfery, w jakiej toczy się nasza codzienność.
MIĘDZY BUDOWANIEM POSTAW A MANIPULACJĄ
Kilkadziesiąt lat temu historia jako przedmiot szkolny była ważnym elementem służącym kształtowaniu postaw państwowych. Oczywiście, należy tu przyznać, że jego nauczanie było poddane mocnej obróbce propagandowej i wykoślawione, socjalistyczna nauka o przeszłości bez wątpienia przedstawiała swego rodzaju wybuchową mieszankę patriotyzmu, internacjonalizmu i brutalnego dowodzenia słuszności historiografii marksistowskiej służącej tezie o końcu historii. Do tego należy dodać karkołomne łamańce dotyczące odwiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej i innych powiązań rodem z Roku 1984 Orwella. Być może tu należy poszukiwać źródeł późniejszej niechęci części Polaków do poszukiwania w historii czegoś głębszego. Część z nas, tłumacząc się ni to przed sobą, ni to przed otoczeniem, mówi: tak, historię fałszowano, ale o Katyniu jakoś tam mogliśmy się prawdy dowiedzieć. Taka postawa zdaje się wręcz wypływać z pewnego wstydu wynikającego ze świadomości trwania w fałszywej wiedzy historycznej wyniesionej z tamtych właśnie czasów.
STRACONE LATA
W czasie jednego ze spotkań we wrocławskim oddziale naszego Stowarzyszenia doszło do ciekawej dyskusji pokazującej drugą stronę medalu, czyli zaniedbania i świadomego zafałszowania w przekazie prawdy historycznej w całym okresie powojennym, nie wyłączając ostatnich lat. Rzecz dotyczyła publikacji poświęconej kresowej gehennie syberyjskiej, a właściwie późniejszej recepcji wiedzy o niej. Syn jednego z bohaterów książki na pytanie młodego człowieka, w jaki sposób w nowym domu na Dolnym Śląsku rozmawiano o tamtych czasach, odpowiedział, iż właściwie nie rozmawiano, a w każdym razie robiono to bardzo ostrożnie ze strachu przed represjami. Przy okazji mówca zwrócił uwagę na ważny fakt fałszywego obrazu rzeczywistości wojennej i powojennej, który wciąż dominuje w powszechnym przekazie. Otóż w czasie największej oglądalności przy okazji wszelakich świąt kościelnych i państwowych telewizja pokazuje filmy Sami swoi, Nie ma mocnych oraz Kochaj albo rzuć. Produkcje te pokazują całkowicie zakłamany obraz początków powojennej rzeczywistości oraz trywializują rzeczywistość społeczną i polityczną, w której Polakom przyszło żyć. Po prostu mamy wierzyć, że tuż po wojnie wszystko było lekko zabawne, fajne i w ogóle najlepsze z tego, co mogło się nam jako społeczeństwu przydarzyć. Być może intencje aktorów i producentów filmu nie były złe, tego nie wiem, niemniej wykorzystanie przez ówczesną propagandę komedii o zabarwieniu społecznym utrwaliło i nadal utrwala fałszywy przekaz historyczny. Może nawet dziś sytuacja w tym względzie przedstawia się gorzej niż 50 lat temu. Wówczas jeszcze żyli ludzie, którzy własną pamięcią weryfikowali to, co widzieli na ekranie. Obecnie przekaz może być przyjmowany znacznie bardziej bezkrytycznie. Dużo jaskrawiej wygląda recepcja ever-dreamowych produkcji serialowych PRL, jakimi są „Czterej pancerni i pies” czy „Stawka większa niż życie”. Przekaz, jaki płynie z tych produkcji, jest zupełnie fałszywy, a historykowi ciśnie się na usta słowo „tragedia”. Emisje tych filmów na niemal wszystkich kanałach i o każdej porze oglądalności przypominają sytuację medialną w Korei Północnej, a nie w kraju mającym od kilkudziesięciu lat szansę wyprodukować cały szereg obrazów, które winny tamte odsunąć na miejsce, gdzie znajduje się obecnie np. Triumf woli Leni Riefenstahl.
Konkludując analizę powyższych obrazków, należy stwierdzić, że z historią i polityką historyczną w Polsce stało się coś niebywałego. W nowej rzeczywistości, jakieś 25 lat temu – chyba celowo – postanowiono, że nie będzie się tego zastanego obrazu historii ruszać, bo i po co. Niestety, rzeczywistość społeczna nie toleruje pustki. Jeżeli usuniemy racjonalny przekaz, to pozostawimy pole do wypełnienia jej czymkolwiek. Tak też się stało z naszą świadomością historyczną. Oprócz wspomnianej narracji postkomunistycznej mentalność Polaków zaczął stopniowo opanowywać przekaz, który można określić mianem postmodernistycznego. Przekaz ten należy także do polityki historycznej obcych mocarstw, które miejscami się uzupełniają, a gdzieniegdzie zwalczają, rywalizując o rząd dusz Polaków. Omówienie sedna pierwszego z dwu wymienionych aspektów wydaje się dość trudne. Pod tą nazwą ukrywa się bowiem cały szereg narracji, których na pozór nic nie łączy, jednak kiedy się im uważnie przyjrzymy, wyłania się pewien obraz. Historia jest na nim kompletnie zamazana i składa się ze zbioru faktów, mitów, informacji niepewnych i dekonstrukcyjnych. Przekaz postmodernistyczny polega głównie na podważeniu wszystkiego, co do tej pory zarówno historycy, jak i społeczeństwa na temat przeszłości sądziły i co o niej wiedziały. Chodzi o to, by spójną wizję zastąpić pokawałkowanymi obrazkami, z których nic nie wynika. Mieszko I może był, a może go nie było, chrzest Polski może być tu sprowadzony do roli wymyślonego post factum mitu założycielskiego. Przykładem takiej dekonstrukcji pozostaje realny spór, jaki we Wrocławiu toczył się kilka lat temu wokół próby organizacji obchodów 900-lecia bitwy na Psim Polu. Pseudonowocześni historycy i idący im w sukurs dziennikarze – albo na odwrót, kolejność jest tu bowiem bez znaczenia – czynili ze środowiska pragnącego uczcić ważną dla świadomości historycznej rocznicę po prostu bandę nieuków, którzy nie pozwalają dopuścić do siebie prawdy, że takiej bitwy nie było. Na nic zdała się tu narracja, iż jest to problem wtórny w stosunku do pierwszorzędnego i oczywistego faktu, że tradycja bitwy jest dla wspólnoty Polaków ważna i sama w sobie zasługuje na pamięć. Tego wątku jednak nie podjęto w polemikach, co jest oczywiste, bo chodziło tu przede wszystkim o dekonstrukcję wspólnoty historycznej, fakty miały na celu jedynie tworzyć otoczkę dla tej polityki. Oczywiście tego typu przykłady można by mnożyć.
KŁOPOTY Z TOŻSAMOŚCIĄ
Być może prowadzenie takiej narracji nie jest dla architektów społecznych celem samym w sobie, lecz przygotowaniem społeczeństwa na tę drugą ze wspomnianych ewentualności, czyli wtłoczenie w umysły poglądów na przeszłość do tej pory jaskrawo nam obcych. Kilka miesięcy temu wszyscy byliśmy świadkami medialnej i politycznej afery związanej z przejazdem przez Polskę rosyjskich motocyklistów, zamierzających oficjalnie uczcić w ten sposób radzieckie, a jakże, zwycięstwo w II wojnie światowej. Negatywna postawa naszych władz i mediów wobec tego faktu jest tu zupełnie niekonsekwentna w kontekście prosowieckiej polityki historycznej, o której mowa powyżej, ale to nie mój problem. Dosłownie kilka dni po tej medialnej bitwie do Wrocławia przyjechała grupa niemieckich komunistów, którzy nie tylko oddali hołd żołnierzom radzieckim pochowanym na wrocławskim cmentarzu, lecz przy okazji zorganizowali w mieście akcję promującą ich wizję polityczną także w odniesieniu do II wojny światowej. W jednej z kolportowanych (w fatalnej zresztą polszczyźnie) ulotek znalazło się np. takie oto zdanie: „Bez socjalizmu, bez dyktatury proletariatu w Związku Radzieckim, niemiecki faszyzm nigdy nie zostałby pokonany”. Fakty te w lokalnych mediach nie były nawet specjalnie nagłaśniane, nie było też ze strony „autorytetów” zmasowanej polemiki historycznej wobec takiej narracji historycznej. Zupełnie niezorientowany i nieprzygotowany przez polską szkołę młody człowiek ma prawo pomyśleć, że skoro tak jest napisane, to może to prawda, a skoro wygląda bliźniaczo podobnie do tego, co można obejrzeć w telewizji, w której jednoznacznie daje się dostrzec fakty, iż władza radziecka i komunizm reprezentowały dobro, to pewnie tak było. W tej sytuacji mocna narracja prowspólnotowa i pronarodowa jest traktowana wrogo i o to być może chodzi.
DOKĄD ZMIERZAMY?
Czy owa pozorna sieczka nauczana i pokazywana jako historia jest przypadkowym wytworem wycofania się państwa z tej dziedziny aktywności, czy też jest elementem szerszego planu rozbicia społeczeństwa na plemiona, a właściwie jego zupełnej likwidacji jako zbiorowości, której się wydaje, że coś ją łączy – trudno jednoznacznie odpowiedzieć. W tej kwestii można jedynie stwierdzić, że kiedyś było łatwiej. Jeżeli analizujemy na przykład politykę edukacyjną w Generalnej Guberni, której celem było wykształcenie (nie wiem, czy użyte tu słowo jest właściwe, ale niech mu będzie) niezbyt rozgarniętego robotnika realizującego najprostsze zadania na rzecz Wielkiej Rzeszy, to wiemy, że kwestia jest prosta. Mentalne kondominium PRL też wynikało z dających się ogarnąć założeń. Tymczasem rzeczywistość polskiej post- polityki antyhistorycznej A.D. 2015 jest bardziej złożona. Nakłada się na nią kilka kalek. Pierwszą można nazwać liberalną – choć znów nie wiem, czy to właściwe słowo – u źródeł której leży założenie, że każdemu wolno myśleć, na co ma ochotę. Z założenia żaden ośrodek władzy nie może w jakikolwiek sposób kształtować mentalności społecznej, oczywiście pod warunkiem, że nie powstanie interakcja z drugiej strony, np. gdy grupa obywateli zacznie na własną rękę prowadzić edukację historyczną budującą wspólnotę. Temu należy się stanowczo przeciwstawić w imię wolności, tworząc odpowiednie organy państwowe, które w sposób planowy będą z działalnością obywatelską walczyć, oczywiście za pieniądze podatników. W ten sposób dochodzimy do aberracji, ale to dopiero kolejny problem. Do opisanego czynnika dokładamy drugi – problem elit, które winny propagować spójną wizję historii i polityki historycznej. Większość z nich wykształcona i pracująca w minionym systemie przyzwyczaiła się do myślenia narzuconego z zewnątrz. Jeżeli do tego owe zewnętrzne czynniki zapłacą za to, że się będzie myśleć i mówić to czy tamto, to tym lepiej. Oczywiście zmienił się kierunek patrzenia ze wschodu na zachód, ale reszta pozostała bez zmian. Również elit dotyczy smutne spostrzeżenie, że niezwykle trudno jest im odrzucić myślenie marksistowsko-leninowskie, w którym wiele lat trwali, a właściwie spędzili większość życia, w jego ramach tworząc swój dorobek naukowy. Jeszcze gorzej jest wówczas, kiedy w tym duchu kształtują one kolejne szeregi młodych adeptów nauki historii.
Końcem wieńczącym antydzieło postpolitycznej polityki antyhistorycznej jest bez wątpienia globalizacja przekazu historycznego i jego trywializacja, z którą bardzo trudno polemizować, nie tyle ze względu na jej miałkość, lecz także nawał fabrycznie tworzonych wizji przeszłości. Ale jak napisał w XVIII wieku coraz bardziej lubiany przeze mnie ks. Benedykt Chmielowski: „Smoka pokonać jest trudno, ale starać się trzeba”.
Piotr Sutowicz
pgw