Nasi przodkowie nazywali ten dzień Środą Wstępną na znak końca czasu zabawy i wesela, czyli zapustów, a rozpoczęcia okresu wielkiego poszczenia. Choć sprawowane w ten dzień obrzędy mają metrykę średniowieczną, a rodowód przecież biblijny, to Polacy nadali mu znaczenie wyjątkowe. Posypanie głowy popiołem nawet dla osoby mało obeznanej z kulturą religijną jest zrozumiałe – oznacza podjęcie namysłu nad własną grzesznością i początek pokuty. Katolik rozpoczyna post, by przygotować się na przeżycie radości Wielkiej Nocy. Dziś słusznie podkreśla się znaczenie postu jako ćwiczenie nie tyle ciała, co ducha. Mamy sobie nie tylko odmawiać, ale poczuć się zachęconym do dobrego czynu, do medytacji Słowem Bożym…
Ale ja uparcie mam jakiś niezrozumiały szacunek dla prostej pobożności, która kazała żyjącym przede mną Polakom podchodzić do postu z całą powagą i dostojeństwem. W spiżarniach domowych jeszcze było dość zapasów zrobionych na zimę, a tu już trzeba było odłożyć kiełbasy, a otworzyć beczki z solonymi śledziami. Starsi ludzie pamiętają, że w czasie postu ścisłego nie używano nawet masła, tylko odrobinę oleju, w lodówce stała nieruszana śmietana. Zgodnie z ludowym zwyczajem gospodarz przy śniadaniu przemawiał do garnka barszczu, zapowiadając w ten sposób, że odtąd przez 40 dni to właśnie on będzie królował na stole. Na kolację zaś podawano podobno gdzieniegdzie„kaszę krzyżową”, czyli znak krzyża na czoło przed snem i to wystarczało na pierwszy dzień pokuty. Post to post. W pamiętnikach z XIX wieku można przeczytać, jak to ludzie dawali upust ostatniej radości, robili sobie w przeddzień prawdziwie niesmaczne psikusy, obśmiewali stare panny, co nie wyszły w zapusty za mąż, dopijali z beczek ostatnie piwo – bo od Środy Wstępnej z tym wszystkim trzeba się było pożegnać. Mądrość Kościoła patrzyła z pobłażaniem na te próby rozładowania napięcia, ujarzmienia czasu, uchwycenia prawideł natury i pokonania jej wymogów. A jak posypać głowę popiołem, czyli przyjąć „opielec”, to tłumnie. Każdego dotyczy grzech, to i każdy musiał pokutować. W epoce staropolskiej tylko libertyni i zepsuta młodzież uchylała się od uczestnictwa w obrzędzie. Do tego samego ołtarza po gest pokuty przystępowali więc w takim samym stopniu ludzie bogaci i cieszący się poważaniem, jak i proste szaraczki, gołota szlachecka, chłopi, żebracy. Często mieli własne błędne wyobrażenia co do formy tego obrzędu, ale jego wymowy nie dało się przekręcić – trzeba się ukorzyć, przyjąć pokutę i zacząć żałować za grzechy. Ten społeczny i wspólnotowy wymiar wiary naszych przodków jest naprawdę fascynujący. Miał swoje ciemne, zabobonne strony, ale akurat w Środę Wstępną nie dało się zaadoptować żadnego przesądu.
Przeżywanie pokuty począwszy od Środy Popielcowej było więc zadaniem dla całej wspólnoty: wsi, rodziny, parafii. Tak jak po dniach postu wspólnie obchodzono radość Zmartwychwstania. W ten sposób Kościół podejmował dzieło zbiorowego wychowania, a my nie bylibyśmy dzisiaj tym, kim jesteśmy. Może właśnie w tym tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego w Środę Popielcową, choć nie jest to żadne święto nakazane, do kościoła spieszą tłumy. Dajemy sobie posypać głowy popiołem, który pochodzi z palm spalonych w zeszłoroczną Niedzielę Palmową, śpiewamy pierwsze wielkopostne poważne pieśni i traktujemy te obrzędy niezwykle serio. Niektórzy zabierają szczyptę popiołu dla swoich chorych, tak jak to czyniono już w XVIII wieku. Kościół w ten sposób spaja i buduje wspólnotę narodu, w której indywidualne zrozumienie istoty wiary powinno przychodzić szybciej i w sposób bardziej naturalny. Wówczas zbitka „Polak-katolik” staje się zawsze powodem do dumy, zadaniem i zobowiązaniem, z którego też trzeba się będzie kiedyś rozliczyć.
Anna Sutowicz
/md