Zbigniew Irzyk obecny jest w naszej literaturze od niemal sześćdziesięciu lat! To cała epoka, a nawet – mając na uwadze miniony XX wiek – kilka epok. Czas bowiem niebywale przyspieszył, także w dziedzinach, które przez stulecia należały do najbardziej trwałych, jak kultura duchowa, a wraz z nią sztuka. Wspominane do dziś z największym sentymentem dwudziestolecie międzywojenne 1918-1939 trwało, jak to wyraża sama nazwa, zaledwie tyle, by pojawiło się nowe pokolenie, które miało przed sobą jedynie kilka lat życia wśród tragicznych zdarzeń II wojny światowej. Lata powojenne to z kolei niesłychanie dramatyczny splot życia społecznego ze zbrodniczą ideologią komunistyczną, co musiało zaważyć zarówno na naszych dziejach najnowszych, jak i ludzkich losach. Niemniej jednak tamte czterdzieści pięć lat – mimo jednoznacznej oceny – nie sposób wykreślić z życiorysów konkretnych ludzi, którzy na przekór okolicznościom starali się zaznaczyć swój ślad w jedynej rzeczywistości, jaka została im dana. Wiązano się to z koniecznością dokonywania wielu wyborów, zwłaszcza, gdy miało się taką biografię, jak autor Królestwa literatów.
Zapamiętałem pewne zdarzenie z jednego z wyjazdów Klubu Literatów „Krąg” do Szczecina. Podczas kolacji uprzedziłem kelnera, żeby nie podawał na nasz stół żadnych ryb, gdyż mój przyjaciel – i tu wskazałem na Zbyszka – pochodzi z miasta, które do dziś ma kłopoty z wodą, więc ryb nie jada. I padła nazwa Lwowa. Kelner w jednej chwili zmienił się na twarzy i jakby zapomniał o swoich obowiązkach. „Pan ze Lwowa” – zawołał sięgając do wewnętrznej kieszeń marynarki po dowód osobisty. – „Ja też tam się urodziłem, w polskim Lwowie, a w dowodzie zapisano: »Lwów ZSRR«. Jaki ZSRR? Jaki ZSRR?” – powtarzał ze łzami w oczach. A kiedy się dowiedział, że dziadek jego rodaka był wiceprezydentem miasta, niemal nie odchodził od naszego stołu.
Takie parantele rodzinne, zwłaszcza na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, były jednak prawdziwym piętnem w oczach ówczesnych władz. Pozostawało życie na marginesie tamtej rzeczywistości bądź znalezienie środowisk, które dawały schronienie podobnym rozbitkom.
Zbigniew Irzyk wykorzystał szansę, jaką przyniósł październikowy przełom roku 1956. „Odwilż” trwała wprawdzie niedługo, ale ten krótki czas wystarczył, że początkujący krytyk literacki znalazł swoje miejsce najpierw we „Współczesności”, najważniejszym piśmie literackim popaździernikowych przemian, a kiedy władze na powrót zaostrzyły represje, był już w redakcji „Kierunków”, tygodnika społeczno-kulturalnego katolików, wydawanego przez Stowarzyszenie „PAX”.
Z dzisiejszej perspektywy możemy powiedzieć, że trudno było lepiej trafić. Legendarna „Współczesność” była niewątpliwie – jak je określił Jarosław Iwaszkiewicz – „najciekawszym pismem literackim w Polsce”. A jest to opinia poety związanego w latach międzywojennych z „Wiadomościami Literackimi”, niedoścignionym wzorem tygodnika literackiego, jaki po wojnie próbował Iwaszkiewicz kontynuować w powstałych „Nowinach Literackich”, a także redagował najważniejszy miesięcznik literacki – „Twórczość”.
„Współczesność” była pismem pokoleniowym, tworzyli je młodzi pisarze urodzeni w latach 1930-1935, którzy wtedy wkraczali w życie literackie. Cechował ich sprzeciw wobec uproszczonego widzenia literatury całkowicie podporządkowanej ideologii komunistycznej. Rok 1956 szeroko otworzył naszą kulturę zarówno na prądy europejskie, jak i zupełnie pomijane tradycje II Rzeczpospolitej, choćby twórczość pisarzy tak istotnych jeszcze po roku 1945, jak wybitny dramaturg Jerzy Szaniawski, autor głośnych Dwu teatrów. Sprzeciw wobec obowiązujących konwencji estetycznych był jednocześnie zdecydowanym zanegowaniem narzuconej ideologii totalitaryzmu komunistycznego.
Zbigniew Irzyk – jak wspomniałem – był związany ze „Współczesnością” w jej najbardziej „bohaterskim” okresie. Z wielkim przejęciem, mając legitymację prasową w dłoni, przeprowadzał wywiady z zakazanymi dotąd wielkimi pisarzami, jak wspomniany Jerzy Szaniawski, u którego gościł w rodzinnym dworku w Zegrzynku, czy legendarny nestor naszego reportażu, Melchior Wańkowicz. Zetknął się też z najbardziej zbuntowanym przeciw zakłamanej ideologii poetą, Andrzejem Bursą, czy innego rodzaju buntownikiem i skandalistą Andrzejem Brychtem.
Po krótkim epizodzie ze „Współczesnością” Zbigniew Irzyk odnalazł – jak wspomniałem – swoje miejsce w „Kierunkach”, które redagował do końca istnienia tygodnika. Tu mógł w pełni realizować swoje pasje literackie. W PRL-u takie czasopismo jak „Kierunki”, było jedyną wręcz ostoją dla piszących, którzy – mówiąc nieco eufemistycznie – nie byli w stanie odnaleźć się w szerokiej ofercie jedynego państwowego wydawcy Spółdzielni RSW „Prasa-Książka-Ruch”. Byli to naprawdę znakomicie pisarze, wystarczy sięgnąć do któregokolwiek z roczników tego tygodnika czy do listy laureatów przyznawanej do dziś Nagrody im. Włodzimierza Pietrzaka.
Zbigniew Irzyk miał wszelkie cechy dobrego nie tylko redaktora, ale i osoby pełnej miłości do literatury, co w połączeniu z wielką kulturą osobistą ukształtowaną w żywej jeszcze do niedawna tradycji Europy romańskiej, sprawiało, że przyciągał wręcz pisarzy, potrafił do nich docierać, znajomości przekształcać w przyjaźnie, zachęcać do pisania, a także twórczo inspirować.
Najnowsza książka Bywało zabawnie jest zapisem wielu ważnych spotkań redaktora i krytyka z pisarzami; wydobywa z naszej literatury wybitne, lecz nierzadko zapomniane nazwiska, jak Stanisław Rembek, czy niemal nieznane, jak znakomita pisarka emigracyjna, Danuta Mostwin. Chroni pamięć przyjaciół-pisarzy, jak Józef Szczypka, autor pierwszej biografii dzisiaj już św. Jana Pawła II, przetłumaczonej od razu na język włoski czy arcypolskiej księgi Rok polski.
Żal tylko, że świat utrwalony na kartach prozy Zbigniewa Irzyka przypomina Atlantydę, piękną, ale niestety zaginioną. Dobrze jednak, że wciąż powstają takie książki, po które zawsze można sięgnąć i dzięki którym zachowana jest pamięć o naprawdę wielkich kartach naszej literatury.
Waldemar Smaszcz