„Przyznam się Wam, Drodzy Bracia i Siostry, że o czym innym mówić miałem dziś, i dopiero wczoraj, gdy głośniej niż dotychczas dał się słyszeć huk armat, zmieniłem swój zamiar” – tak rozpoczął swoje kazanie 20 czerwca 1915 r. w Czyszkach koło Lwowa, w 4. niedzielę po Zielonych Świątkach, młody franciszkański kapłan, Ojciec Wenanty Katarzyniec (1889-1921).
I mówił dalej: „Nie uczyniłem jednak tego, jakoby nam jakieś poważne miało grozić niebezpieczeństwo, bo przecież nie na nas są skierowane te straszne działa, nie przeciw nam walczą żołnierze, ale przypadkiem cywilnego człowieka może trafić zabłąkana kula, i nad bezbronną ludnością nieraz pękają bomby rzucone z latawców, jak to mieliście sposobność zapewne czytać w gazetach, więc wszyscy powinniśmy teraz pamiętać na to i być gotowi na śmierć. Zresztą to, co Wam powiem, potrzebne jest zawsze, bo zawsze, nie tylko w czasie wojny, zawsze życie nasze łatwo przerwać się może jak pajęczyna”.
Wojenna zawierucha
W momencie wybuchu I wojny światowej, 28 lipca 1914 r., Ojciec Wenanty Katarzyniec zaledwie od półtora miesiąca był nowo wyświęconym kapłanem (2 czerwca 1914 r.). Przygotowywał się, jak inni neoprezbiterzy, do sprawowania Mszy Świętej prymicyjnej w swojej rodzinnej parafii w Kamionce Strumiłłowej, około czterdziestu pięciu kilometrów na północny zachód od Lwowa. Nie wiadomo, kiedy odbyła się radosna uroczystość prymicyjna, gdyż czasy były niespokojne. Radość ta zamącona była bowiem wypadkami spowodowanymi rozszerzającą się wojną. Wojska rosyjskie, po przekroczeniu granicy Austrii, szybkimi krokami posuwały się w głąb Małopolski, na zachód.
Tuż przed 15 sierpnia 1914 r. dywizje rosyjskie rozłożyły się wokół Kamionki Strumiłłowej. Wtedy to właśnie ujawniły się nadzwyczajne opanowanie, spokój, równowaga ducha i roztropność młodego kapłana Wenantego. Wraz ze swoimi rodakami schronił się w pobliskim lesie. Był bezwzględnie przeciwny dalszej ucieczce i radził wszystkim pozostać na miejscu. Miał wiele kłopotu, by przekonać wystraszonych mieszkańców Obydowa (rodzinna wioska i miejsce urodzenia Sługi Bożego) o słuszności swego stanowiska. Jednak w końcu mu się udało i posłuchano jego rady. Świadkowie tamtych wydarzeń mówili o nim, że jest „aniołem pocieszycielem ludu”.
Jeszcze nie raz w swoim krótkim kapłańskim życiu znajdował się na linii frontu wojennego i patrzył śmierci w oczy. Był świadkiem walki o Lwów młodych obrońców miasta, których nazwano Orlętami Lwowskimi, w czasie wojny polsko-ukraińskiej w latach 1918-1919, a także wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. Doświadczył groźnej epidemii, tzw. „hiszpanki”, w latach 1918-1920, która zdziesiątkowała Europę. On sam w końcu padł ofiarą tej zarazy (zm. 31 marca 1921 r.). Nie lękał się jednak śmierci i odważnie o niej mówił tym, którzy przeżywali trudne czasy lęku i niepewności.
„Boją się ludzie wielu rzeczy, ale najwięcej chyba obawiają się na ziemi śmierci. I słusznie, bo kto życie utraci, wszystko utraci na tym świecie, nie dla niego już wartości ani bogactwa, ani honory, ani stroje, ani rozkosze żadne. My, chrześcijanie, jednakże powinniśmy tę bojaźń śmierci opanować, ponieważ wiemy, że ze śmiercią kończy się wprawdzie wszystko na tej ziemi, ale się rozpoczyna życie inne, lepsze, w wieczności. Nie wolno nam lekkomyślnie narażać się na śmierć, ale z drugiej strony powinniśmy być zawsze na śmierć przygotowani. W każdej okoliczności jednak powinna nas ożywiać wielka i zupełna ufność w Bogu. Jednym słowem – mamy mieć pełne serce tej prawdy: Bóg nami się opiekuje i w Nim mamy trwać. Czyż Pan Bóg potrzebuje wojny, aby nam życie odebrać?”.
Dziś
Od śmierci Ojca Wenantego minęło sto lat. Czasy, w których przyszło nam żyć, nie odbiegają swoimi problemami od czasów Sługi Bożego. One także mocno wystawiają naszą wiarę na próbę, podobnie jak w omawianych czasach. Ogólnoświatowa pandemia, choroby, cierpienia, kataklizmy, niepewność jutra niewątpliwie budzą w nas niepokój i lęk. Jakby tego było mało, od 24 lutego 2022 r., cywilizowany świat sparaliżowała wiadomość o napaści Rosji na Ukrainę. Rozpoczęła się wojna. Tuż za wschodnią granicą ludzie przeżywają strach, nerwowość, popłoch. Porzucają swój dorobek życia, swoje domy i uciekają w nieznane, odczuwają przerażenie i niepokój o kolejny dzień egzystencji.
Z Kalwaryjskiego Wzgórza widać granicę polsko-ukraińską, to zaledwie dwa kilometry. Nie odczuwa się tutaj strachu i nie widać w oddali, na horyzoncie, nieba rozświetlanego łunami wystrzeliwanych rakiet ani spadających bomb. Bo tutaj, w Sanktuarium Męki Pańskiej i Matki Bożej – niczym „placówka straży granicznej” – znajduje się grób Sługi Bożego Ojca Wenantego Katarzyńca, i zdaje się wołać, jak przed stu laty, z zatroskanego serca młodego kapłana: „Zamiast lękać się śmierci, należy zbliżyć się do Boga, a ponieważ tylko grzech takiemu zbliżeniu przeszkadza, dlatego najlepszym sposobem na obawę śmierci jest oczyszczenie sumienia z grzechu albo przez spowiedź, jeśli jest ku temu sposobność, albo przynajmniej przez żal doskonały – i zaufać Bogu! Nie trzeba bać się śmierci, lecz tylko tego, aby nie umrzeć w grzechu ciężkim, aby nie stanąć jako winowajca na sądzie Bożym. Wtedy bowiem dopiero śmierć nasza byłaby straszną, bo nie byłaby ukończeniem cierpień, ale początkiem męki wiecznej”.
I może dlatego po części już rozumiemy decyzję przełożonych ze Lwowa, którzy kilka miesięcy przed śmiercią Ojca Wenantego przenieśli go do klasztoru w Kalwarii Pacławskiej. Uczono nas, i dalej to obowiązuje, że wola Pana Boga często objawia się w decyzjach przełożonych i gorliwym posłuszeństwie podwładnych w ich realizacji. Najlepszym tego przykładem jest Sługa Boży Wenanty. Gdyby nie został przeniesiony ze Lwowa do Kalwarii Pacławskiej, nie wiadomo, czy dzisiaj mielibyśmy grób z doczesnymi szczątkami Sługi Bożego w kalwaryjskim sanktuarium. Bóg bowiem widzi dalej i zanim cokolwiek się wydarzy, wcześniej jest już zapisane w Jego zbawczych planach. Z pewnością i obecną sytuację Bóg przewidział, chociaż dla nas pozostaje to tajemnicą.
Orędownik (także) na nasze czasy
Ojciec Wenanty osobiście doświadczył biedy i znał ludzką niedolę, zakosztował też samotności i cierpienia. Mimo to potrafił dostrzec ludzkie potrzeby – i te materialne, i te duchowe – i nigdy nie przeszedł obok nich obojętnie. Tak było przed stu laty, kiedy żył w trudnych i niespokojnych czasach, tak jest i dzisiaj, kiedy to my często doświadczamy lęku, niepewności jutra, chorób, cierpienia oraz kryzysów materialnych czy duchowych.
Ojciec Wenanty okazał się skutecznym orędownikiem w wielu codziennych, czasem bardzo skomplikowanych sprawach, m.in. trudnościach finansowych, prawnych i biznesowych, braku pracy, poszukiwaniu dobrej żony czy męża, poczęciu dziecka czy dolegliwościach zdrowotnych. Może być także, z pełną skutecznością swojego orędownictwa, siewcą pokoju i protagonistą w zatrzymaniu wojennej zawieruchy: „Ojcze Wenanty, wybrany przez Boga pokorny Sługo Boży, który przyszedłeś na świat niedaleko Lwowa. W tym umiłowanym przez ciebie mieście przeżywałeś swoją młodość, rozpocząłeś życie zakonne i swoją kapłańską posługę. Doświadczyłeś też trudnych czasów epidemii, pierwszej wojny światowej i walk o obronę Lwowa. Bóg posłał cię także jako Anioła pokoju do zalęknionych rodaków zagrożonych zbliżającymi się wojskami rosyjskimi. Prosimy, wybłagaj u Boga, Pana czasu i wieczności, pokój dla Ukrainy ogarniętej brutalną wojną. Wyproś także, wraz z Królową Pokoju, nawrócenie Rosji. Dopomóż również nam nieść dobro potrzebującym i być narzędziem pokoju w rękach kochającego Boga Ojca, Dawcy Pokoju. Amen”.
o. Edward Staniukiewicz, franciszkanin, opiekun grobu Ojca Wenantego Katarzyńca
/em