Nie stwarzał dystansu. Wywiad z Anną Rastawicką

2025/08/1
CCH 5060
Fot. Kamil Latuszek

O prymasie Stefanie Wyszyńskim, jego kapłańskiej posłudze, wrażliwości na sprawy zwykłego człowieka i orędownictwie z nieba opowiada Anna Rastawicka z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego w rozmowie z Martą Karpińską.

Kiedy poznała Pani prymasa Wyszyńskiego?

Miałam 8 lat. Przyjechał nas bierzmować. To było 14 września 1952 roku. Bierzmowanie było wtedy zaraz po I Komunii Świętej. Pamiętam, jak staliśmy w wielkim kościele na Kamionku i czekaliśmy. Trochę się baliśmy, czy nie będzie nas egzaminował, ale nie zrobił tego. Pamiętam z tego spotkania odczucie majestatu i ciepła. Jako dzieci przeżywaliśmy bardzo, kiedy rok później został aresztowany. Na początku ogarnęło nas poczucie grozy, a jednocześnie świadomość, że to jest mój biskup, to jest mój Kościół. To nie była dla nas odległa rzeczywistość, ale osobiste doświadczenie. A potem ta ogromna radość, kiedy wyszedł na wolność.

Jakie ma Pani wspomnienia z tamtych lat?

Czas był bardzo trudny. Mieszkaliśmy w pięcioro w 14-metrowym mieszkaniu. Ani kuchni, ani łazienki i wszędzie dookoła ruiny. Mimo że wojna już się skończyła, to wokół snuł się wojenny smutek. Wtedy właśnie ks. Edward Wilk zaprowadził mnie na spotkanie Rodziny Rodzin, wspólnoty mocno związanej z Księdzem Prymasem. To był bardzo ważny moment w moim życiu.

Jako Rodzina Rodzin chodziliśmy do Księdza Prymasa na opłatek, „jajko” lub na pączki, był dla nas osobą bliską. Ciocia Lila (Maria Wantowska – przyp. red.) odtwarzała nam jego kazania z taśmy magnetofonowej. Kiedyś była to konferencja, w której Prymas mówił, że lecą kamienie na Kościół i nie ma kto stanąć i zasłonić. Pomyślałam sobie: czy mogę coś lepszego zrobić z moim życiem, niż próbować chociaż trochę zasłonić ten mój Kościół? To był początek powołania do Instytutu Prymasowskiego. Już będąc w Instytucie, poszłam na filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Kiedy ją skończyłam, zaczęłam pracę w Sekretariacie Prymasa Polski na Miodowej. Był to rok 1969.

Na czym polegała Pani praca?

Przygotowywałyśmy materiały na spotkania. Do Księdza Prymasa przychodziły różne grupy – lekarze, nauczyciele, prawnicy, młodzież. Szykowałyśmy koperty, w których były przepisane na maszynie przemówienia kard. Stefana Wyszyńskiego. Materiały przepisywały maszynistki. Trzeba było posegregować teksty, włożyć do kopert, dodać zdjęcie Prymasa. Pomagałam też w korektach kazań spisanych z taśmy magnetofonowej. Kard. Wyszyński nie pisał swoich kazań. Magnetofon szpulowy i pierwsze taśmy przywiózł ks. Zdzisław Peszkowski z Ameryki, to był rok 1957. Maria Okońska i Lila Wantowska robiły adiustacje tekstu. Następnie tekst szedł do autoryzacji Księdza Prymasa. Z czasem zaczęłam im pomagać. Przygotowywałyśmy też teksty do wydania drukiem jako książki. Drukowano je w Paryżu i w Rzymie. Jedyna możliwość przewiezienia ich była wtedy, kiedy Ksiądz Prymas wracał pociągiem z Rzymu do Polski. Wynajmowano wówczas wagon i pod wszystkie siedzenia ładowało się książki. Kiedyś było ich tyle, że wagon osiadł. Jednym z moich zadań było układanie tych książek na półce w pokoju, aby Ksiądz Prymas miał je pod ręką, gdy ktoś do niego przyjdzie. Często na Mszy świętej bywała wówczas siostra ze Zgromadzenia Służebnic Krzyża z Piwnej. Zawsze przychodziła z taką brązową torbą, w którą Prymas wkładał, co miał pod ręką. Dlatego czasami chowało się połowę książek, żeby wszystkiego od razu nie oddał. Pewnego razu zdarzyło mi się za dużo ich schować. Wracam do pokoju, a tam karteczka: „Aniu niebieskooka, czy ci oko zblakło, że w moim pokoju na półce książek zabrakło?”. I to była jedyna uwaga, jaką mi Ksiądz Prymas zrobił w czasie 12 lat pracy na Miodowej.

Jaki był dla ludzi?

Kiedy występował oficjalnie, budził respekt. Miał w sobie pewne dostojeństwo. Niektórym się wydawało, że Prymas jest pyszny, a on nie był pyszny, tylko dumny. Zresztą tę dumę, ten swój styl miał od dziecka. Kiedy miał 9 lat i umierała jego matka, a umierała przez miesiąc, chodził do wiejskiej szkółki w Andrzejewie. Przyszła tam jego siostra z prośbą, żeby przyszedł do domu. Stefan, który ciągle czekał na wiadomość o śmierci matki, zerwał się i nie czekając na pozwolenie chciał wyjść. A nauczyciel powiedział: „Siadaj, nigdzie nie pójdziesz. Ja ci jeszcze nie pozwoliłem”. Stefan na to: „Właśnie, że pójdę”. „To już nie przyjdziesz więcej do tej szkoły” – zagroził nauczyciel. „Nie przyjdę, mam dość nauki pana profesora” – odpowiedział i poszedł. Mądry ojciec nie posłał go już tam więcej. Stefan uczył się w domu, a później pojechał do Warszawy do gimnazjum Wojciecha Górskiego.

Od dziecka wiedział, że ma być księdzem. Wspominał, że kiedyś, mając 8 lat, obudził się ze strasznym płaczem. Matka pyta: „Stefek, a czemu to tak płaczesz?”. A on: „Bo mi się śniło, żeście mnie ożenili, a przecież ja mam być księdzem!”. Zawsze miał świadomość godności kapłańskiej. Przez te wszystkie lata nie widziało się Księdza Prymasa bez sutanny nawet na wakacjach. Cały był w tym, co robił. Kapłaństwo to nie był dla niego zawód, ale jego życie.

Kiedy został prymasem, zawarł Porozumienie z rządem komunistycznym, żeby Kościół mógł być przy ludziach – chrzcić, rozgrzeszać, odprawiać Mszę świętą. Według kard. Wyszyńskiego zadaniem Kościoła nie była walka z komunizmem ani z żadnym ustrojem, ale w każdym ustroju walka o człowieka. Nawet w Sekretariacie Stanu w Watykanie nie rozumiano jego działań. Kiedy pojechał do Rzymu, tak tłumaczył jednemu z kardynałów: „Budzi się eminencja, a tu w pokoju siedzi lew. Nie zapraszał go eminencja, nie ma przy sobie broni. I co eminencja zrobi? Rzuci się na tego lwa z gołymi rękami, czy będzie spokojnie robił swoje i nie spuszczał go z oka?”. W Rzymie nazywano Prymasa Lwem Wschodu.

Jakie miał rozeznanie w sprawach zwykłego człowieka?

Za wielkością misji Księdza Prymasa stała znajomość codziennego życia. Urodził się w wiejskiej osadzie – Zuzeli – więc znał pracę zwykłych ludzi. Kiedy miał 11 lat, dostał się do Gimnazjum Wojciecha Górskiego w Warszawie. Sam przyjechał do Warszawy i mieszkał na stancji. Wspominał, jak walczyli na „śmierć i życie” z chłopcami rosyjskimi o pryzmę żwiru w Ogrodzie Saskim, bo Warszawa była wówczas pod zaborem rosyjskim. Kiedy wybuchła I wojna światowa, front odciął mu drogę do stolicy. Kontynuował więc naukę w Łomży w szkole handlowej, która jednocześnie była gimnazjum. Wspominał, jak wojska rosyjskie, cofając się, paliły wszystko, nawet zboża na polach. Panował wielki głód. Później dostał się do niższego seminarium we Włocławku. Głód był taki, że klerycy masowo chorowali na płuca. Sam ks. Stefan też ciężko zachorował. Gdy był święcony, był tak słaby, że marzył o tym, by Litania do Wszystkich Świętych trwała jak najdłużej, bo bał się, że jak wstanie, to nie utrzyma się na nogach. Zaraz po święceniach, jako wikariusz przy katedrze włocławskiej, zaczął pracę wśród robotników. Wtedy z bliska poznał ich życie i problemy. Kiedy za rok został wysłany na studia na Katolicki Uniwersytet Lubelski, oprócz prawa kanonicznego studiował katolicką naukę społeczną. Po skończeniu studiów wyruszył w roczną podróż naukową po Europie. Miał wtedy 29 lat. Pojechał do Austrii, Włoch, Francji, Belgii, Holandii i Niemiec. Wszędzie obserwował, jak Kościół wprowadza w życie katolicką naukę społeczną. Na Angelicum chodził na wykłady z KNS-u. Po powrocie w swoich wypowiedziach wielokrotnie zwracał uwagę na to, że często praca Kościoła jest zbyt teoretyczna, nie wchodzi w życie ludzi, jest nastawiona na działanie, a nie na formację. Jako profesor w seminarium we Włocławku prowadził alumnów do fabryk, żeby zobaczyli, jak pracują ludzie. Upominał się o robotników, prosił pracodawców, żeby ich szanowali i nie wykorzystywali. Widział człowieka w każdym – w najgorszym, najsłabszym, wierzącym, niewierzącym. Zawsze bronił nas przed postawą nienawiści, podziałów, złości. „Jakie społeczeństwo, taka władza – mówił – jak się ludzie zmienią, zmienią się i politycy”. W roku 1946 został biskupem. Kiedy się czyta protokoły z jego wizytacji, widać, że wszędzie zwraca uwagę nie tylko na pracę duszpasterską, ale na warunki socjalne – jak mieszka organista, jak opłacany jest kościelny.

Byłam świadkiem, jak na Miodową przychodzili ludzie z różnymi sprawami. Ksiądz Prymas miał w tym wszystkim ogromny spokój. Nigdy nie panikował. Często słyszał pytania: „Co teraz będzie?”, „Co z nami będzie?”. Odpowiadał: „Tylko Bóg na pewno będzie i my w Nim”. Kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje na Bachledówkę, chętnie rozmawiał z góralami. Pytał, jak sobie radzą, jak idą zbiory. Wiedział, jak się nazywają części urządzeń rolniczych. Rozmawiał z dziećmi i rozdawał im cukierki, potem chodził po wierchu i zbierał papierki. Na Miodowej przyjmował młodzież akademicką na tak zwanego pączka i żeby trochę ich ośmielić, robił konkurs, kto zje więcej pączków. Kupował prace studentów z ASP, żeby im pomóc.

Cała ta ludzka warstwa życia Prymasa Wyszyńskiego często jest niewidzialna, przykrywa ją wielkość misji. Zresztą przyznam się szczerze, że ja też przez te 12 lat pracy na Miodowej patrzyłam na niego jakby na człowieka z innego świata. Mimo, że sam nie stwarzał tego dystansu.

Czy do Instytutu spływają świadectwa łask uzyskanych za wstawiennictwem bł. Stefana Wyszyńskiego?

Świadectwa łask kierowane są przeważnie do Kurii Metropolitalnej Warszawskiej. W katedrze w każdy wtorek jest Msza święta, podczas której wyczytywane są prośby za jego wstawiennictwem, składane przy sarkofagu.

O co jest proszony?

Są to prośby w różnych sprawach: o pracę, uzdrowienie, wyjście z nałogu, o zgodę w rodzinie. Są prośby pisane w różnych językach: po włosku, po francusku... Była nawet taka po chińsku. Ksiądz Prymas w powszechnej świadomości może wydawać się daleki, ale kiedy ludzie zetkną się ze świadectwem o nim, dystans znika. Kiedyś mi się przyśniło, że staliśmy w kilkanaście osób przy jego pomniku na Krakowskim Przedmieściu. Ksiądz Prymas zszedł z pomnika i zwracając się do mnie, powiedział: „Nareszcie przyszliście. Dlaczego mnie tak mało prosicie? Ja wam chcę pomagać”. „Ojcze – mówię – do mnie Ojciec to mówi?”, bo wydawało mi się, że ciągle go o coś proszę, a Prymas na to, że jeszcze za mało. Przyznam szczerze, że łatwiej mi prosić go w sprawach narodowych, społecznych, niż codziennych, ale wiele razy doświadczyłam, że jest w nich równie skuteczny.

Bardzo dziękuję Pani za rozmowę.

Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 3/2025

 

/mdk

1 ppok20220620 0005

Marta Karpińska

Dziennikarz i fotograf, redaktor naczelna kwartalnika "Civitas Christiana".

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Stefan kard. Wyszyński #Anna Rastawicka #wywiad #Rodzina Rodzin #Instytut Prymasowski #Ósemki #Maria Wantowska
© Civitas Christiana 2025. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej