Z o. prof. Zdzisławem Kijasem OFMConv, relatorem procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego, rozmawia dziennikarz Katolickiej Agencji Informacyjnej.
KAI: Przez szereg lat towarzyszył Ojciec kard. Wyszyńskiemu w jego długiej drodze na ołtarze. Jak opisałby Ojciec tę drogę, która wielu kojarzy się powierzchownie, jako proces długi i mozolny?
O. Zdzisław Kijas OFMConv: Nie wiem, czy rzeczywiście był to proces długi. To bowiem zależy od intensywności oczekiwań. Dla tego, kto z wytęsknieniem czeka, i jeden dzień wydaje się zbyt długi. Natomiast sam proces był czasem, kiedy te oczekiwania względem beatyfikacji miały się w nas ukonkretnić. Ponieważ w procesie beatyfikacyjnym brane są pod uwagę dwa aspekty: nie tylko ewentualna świętość tego, kto jest w drodze na ołtarze, ale też przekonanie o jego świętości tych, którzy żyją. Czasami więc proces jest długi dla dobra tych, którzy oczekują. Aby się sprawdzili: czy czekają tylko na „efekt”, na „show”, na pewne wydarzenie, ale, że faktycznie oczekują na rodzaj własnej zmiany wewnętrznej. W ten sposób chciałbym spojrzeć na proces kard. Wyszyńskiego: nie tylko, jako mniej lub bardziej mozolną pracę nad życiem tego, kto już odszedł, ale też jako o wiele ważniejszą drogę tych, którzy ten proces prowadzą, albo którzy dopominają się, by Niebo im zesłało świętego.
Jeżeli tak spojrzymy, to zobaczymy, że proces ów był „w sam raz” – zabrał tyle czasu, ile było potrzeba, aby ci, którzy na niego oczekiwali, przekonali się, że nie chcą jedynie beatyfikacji męża Kościoła, męża stanu, ale chcą wyniesienia na ołtarze osoby, która starała się przeżyć dobrze swoje życie i wszelkie przeciwności, jakie ono niosło.
Czy patrząc z perspektywy czasu widzi Ojciec już jakieś dobre owoce, które przyniósł ten czas oczekiwania dla Kościoła w Polsce?
Myślę, że samo oczekiwanie jest piękne. Jeśli oczekuje się na dobroć, miłość, przyjaźń – to już ten czas oczekiwania nas zmienia, a o jego wartości świadczy to, że owo oczekiwanie nie maleje, ale się potęguje. Być może w chwili rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego przekonanie o świętości kard. Wyszyńskiego miało inny odcień, niż obecnie, ale na przestrzeni lat nie tylko nie osłabło, ale wręcz się w nas pogłębiło. I dla mnie to dobry owoc.
Być może nie tylko sam czas oczekiwania, ale i pandemii, która przypadła na jego ostatni etap, a także różne formy kryzysów, które dziś przeżywamy w Kościele, uruchomiły w nas pewien rodzaj duchowej przemiany, refleksji, która znajdzie swą kulminację właśnie w momencie beatyfikacji.
A czy książka pt. „Wyszyński. 40 spojrzeń”, której Ojciec jest autorem, to owoc osobistego ponownego odkrycia Prymasa Tysiąclecia?
Powiem szczerze, nie planowałem nic o nim pisać. Kiedy wyjeżdżałem w ubiegłym roku z Rzymu, zostawiłem tu wszystkie poświęcone mu książki, uznając ten rozdział mojej historii za zamknięty. Jednak w Polsce pojawiły się prośby, by coś napisać. Prowadziłem też rekolekcje dla stowarzyszenia Civitas Christiana, poświęcone właśnie postaci Prymasa Tysiąclecia i tam ta prośba powróciła. Zaowocowały one nie tylko wspomnianą już publikacją, ale też kolejną, niezwykle dla mnie ważną, która wkrótce się ukaże, poświęconą tzw. „nocy ciemnej” kard. Wyszyńskiego, narodzinom nowego człowieka, jakie się w nim dokonały.
Skupiłem się na jego „Zapiskach więziennych” i odkrywałem, że podczas tych trzech lat więzienia, Wyszyński odradzał się na nowo: rodził się do innej posługi, innej misji, innej odpowiedzialności, innej świadomości samego siebie, innego przeżywania swojej wiary, modlitwy, wspólnoty Kościoła. To wg mnie był rodzaj jego „nocy ciemnej”. Wychodząc z więzienia Wyszyński był innym człowiekiem. Ci, którzy go uwięzili, spodziewali się, że trzy lata osłabią duchowo Wyszyńskiego, osłabią jego duchowy entuzjazm, pozbawią nadziei, pogrążą w depresji. Tymczasem stało się coś zupełnie odwrotnego i Wyszyński wychodził z więzienia jakby duchowo odnowiony, bardziej charyzmatyczny, głębiej przekonany o mocy działającego w świecie Boga.
Ta książka ma pokazać, że w życiu człowieka są momenty, po ludzku trudne, ciemne, które zawierają w sobie wiele elementów, które, owszem, mogłyby podważyć moją egzystencję, ale przeżywane w wierze stają się czasem nowego narodzenia.
KAI: Czy zatem właśnie od „Zapisków więziennych” powinny zacząć poznawanie kard. Wyszyńskiego te osoby, zwłaszcza młode, dla których jest on tylko postacią historyczną?
Kard. Wyszyński znany jest głównie przez pryzmat „Zapisków”, przetłumaczonych na wiele języków, a więc przez pryzmat swojego niezwykle intymnego dziennika duchowego. Nawet przełożony generalny mojego zgromadzenia, Argentyńczyk, mówił mi, że w jego domu rodzinnym czytało się „Zapiski więzienne”. W tym tekście uderza szczerość Wyszyńskiego w „Zapiskach”, odkrywanie samego siebie, swoich dążeń, lęków. Czy Wyszyński przewidywał, że mogą one zostać opublikowane? Nie wiemy, ale z pewnością nie były one pisane „pod publiczkę”. To był dialog wsobny, który stanowi ważną lekturę i klucz do zrozumienia tej postaci.
To, co jest w nich niezwykle aktualne dla nas, współczesnych, to umiejętność, może wręcz mądrość, przebywania z samym sobą. Wyszyński nie męczył się sobą. Dla nas bycie sam na sam ze sobą bywa często męczące. Uciekamy od siebie, jakbyśmy bali się siebie. On tymczasem odpoczywa, kiedy jest sam. Dlaczego? Bo wie, że, jako człowiek wierzący nigdy nie jest samotny, zapomniany, opuszczony. To długie chwile spędzone w samotności pozwalają mu odkryć, kim jest tak naprawdę, poznać prawdę o sobie, odkryć punkty słabe i mocne.
Wydaje się, że to opatrznościowy patron na czas pandemii i lockdownów.
Dla mnie, rzeczywiście, jest on patronem na czasy beznadziejne. Kiedy wydaje się, że nie mamy już drogi wyjścia, a horyzont przyszłości zdaje się coraz bardziej zawężony, Wyszyński pokazuje, że jest zupełnie inaczej, że horyzonty tego, kto wierzy, nieustannie się rozszerzają.
A jak kard. Wyszyński postrzegany jest poza Polską? Czy to zrozumienie wielkości jego ducha nie jest mimo wszystko domeną Polaków? A jeśli tak, to jakie wyzwania stoją przed nami, by mówić o nim w sposób najbardziej autentyczny?
Śmierć kard. Wyszyńskiego w 1981 r., to dziś czasy bardzo odległe, jeśli wziąć pod uwagę tempo przemian i biegu zdarzeń. Mimo to niewątpliwie wszędzie jest on rozpoznawalny.
A czy jest znany?
Myślę, że tak, choć być może nie z tekstów, ale z przekazu kościelnego, „mitycznego” – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jest znany jako ten, który potrafił rozmawiać z komunistami w kraju, któremu narzucono ów czerwony płaszcz komunizmu. Był człowiekiem nie tyle skomplikowanym, co niewykle złożonym, co być może wynikało z jego ogromnej wrażliwości na drugiego człowieka. I ta złożoność sprawia, że wciąż wiele pozostaje w nim do poznania.
Wyszyński potrafił rozmawiać ze wszystkimi, na sposób ewangeliczny. Każdemu oddając należną mu godność Bożego stworzenia, a zarazem broniąc tego, co jest podstawą stworzenia, czyli Bożej prawdy, wszak ona wyjaśniała wszystko i porządkowała wszystko. Konsekwentnie dążył do tej prawdy, a jednocześnie gotów był na szereg kompromisów, jeśli nie wykraczały one poza to, co jako prawdę określał Jezus Chrystus. Ten wymiar jego osobowości zachęca do nieustannego wzrastania. Problem bowiem zaczyna się wówczas, kiedy człowiek uzna, że prawda którą posiadł jest całkowita, jedyna, wystarczająca. I broni jej zaciekle, nie wierząc, że poprzez modlitwę, refleksję, rozmowę ta prawda się pogłębia. Nie zmienia, ale pogłębia, rozszerza się niczym kwiat na słońcu. Jest podobna do morza na które można patrzeć z brzegu i wtedy widzi się tylko powierzchnię, ale można również wchodzić w jego głębię. W efekcie, chociaż jest to ciągle to samo morze, ale jakże zarazem inne, odmienione. W tym zgłębianiu prawdy kard. Wyszyński nieustannie kierował się także kryterium wspólnego dobra, szerszego – dla którego był w stanie rezygnować z tego, co tylko ludzkie, nazbyt osobiste, indywidualne.
To poszukiwanie prawdy i wspólnego dobra może przerodzić się w inspirację dla współczesnej Europy?
To już nie od nas zależy. Myślę, że powinno, ponieważ, jak wspomniałem Wyszyński był postacią pozytywnie złożoną, czyli wewnętrznie bogatą, co jest typowe dla każdego głęboko swoją wiarą. Wiara czyni nas złożonymi: z tego co ziemskie i niebiańskie, doczesne i wieczne. Dlatego kard. Wyszyński, będąc „zwyczajnym” kapłanem, biskupem, prymasem a także – chcąc, nie chcąc – politykiem, mógłby (i może powinien) inspirować zarówno dla tych, którzy już pełnią publiczną posługę, jak też dla tych, którzy do tej funkcji aspirują.
Wyszyński, jak sam pisał: „do władzy się nie pchał”. Nie czuł się wystarczająco mocny. Miał w sobie pewną bojaźń, która ukierunkowywała go na stawanie w prawdzie. Kiedy jednak ze względu na posłuszeństwo przyjmował powierzane mu zadania, to odtąd towarzyszyła mu nieustająca chęć poznawania, studiowania, czytania, rozmawiania z ludźmi, zgłębiania tego, co dzieje się w świecie, aby służyć lepiej, owocniej, bardziej ofiarnie. Ponadto od zawsze i do końca towarzyszyło mu głębokie poczucie odpowiedzialności za ludzi, którzy zostali mu powierzeni. Powtarzał, że jest ojcem. I w słowach tych nie było żadnej dominacji, czy przywłaszczenie sobie osób, ale wyraz ojcowskiej odpowiedzialności. Odpowiedzialności, którą trzeba karmić i umacniać modlitwą. Widziany z tej perspektywy staje się nie tylko człowiekiem wiary, ale jakimś homo polis, człowiek społecznym, zainteresowanym i zatroskanym o sprawy społeczne. Myślę, że ten wymiar jego troski społecznej stać się winien bliski każdemu, komu została powierzona odpowiedzialność za jakiś fragment – większy czy mniejszy – życia społecznego.
Czy jednak jego postawa człowieka, dla którego dobro narodu było w pewien sposób ważniejsze, niż dobro jednostki, ma szansę nie tyle być dziś naśladowana, co przede wszystkim: zrozumiana? Weźmy za przykład choćby młodych ludzi, dla których często pojęcie patriotyzmu jest zupełnie obce, albo ogranicza się do wartości materialnych i kultury.
Rzeczywiście, sytuacja historyczna w jakiej on się znalazł, była różna od dzisiejszej, w której zamiast zwartą społecznością czy wspólnotą staliśmy się w dużej stowarzyszeniem, zebraniem partnerów. Jednak po to są święci nie tylko, aby prosić ich o pomoc czy o cud, ale by stawali się przewodnikami i nauczycielami życia, zwłaszcza w czasach trudnych, kiedy wartość są płynne a postawy sypkie.
Myślę także, że okoliczności, w jakich on żył, są podobne do sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się dziś, wychodząc z pandemii. Stworzyła ona z nas osoby zamknięte, nie uczestniczące w życiu społecznym, rodzaj odrębnych atomów, czego wyrazem były choćby maski na twarzy, czy brak możliwości bezpośredniej komunikacji, dotyku, bliskości, lęk przed człowiekiem. Czas pandemii przypominał okres wojny z czymś niewidzialnym, a więc z czymś, co jest znacznie gorsze od wroga, którego się widzi. Podobne były doświadczenia czasów powojennych Wyszyńskiego: czasów podejrzliwości, domniemanej wrogości… Dlatego ta beatyfikacja może nam pomóc w odkrywaniu naszej wspólnoty i współodpowiedzialności za to, co czeka nas jutro.
Kard. Wyszyński może być inspiracją od odrodzenia, które będzie możliwe, jeśli na nowo odkryjemy bliskość między nami. Bliskość, która wymaga pokonania lęku przed drugim człowiekiem, człowieka, bez którego nie mogę się odrodzić. W tym znaczeniu widzę wiele zbieżności, pomiędzy apelem kard. Wyszyńskiego do budowania więzi narodowych, wspólnoty, jedności, a naszym dzisiejszym „wychodzeniem z pandemii” i odbudowywaniem więzi społecznych.
To zatem inspirowanie się kard. Wyszyńskim to „opcja” do podjęcia, czy raczej zobowiązanie, które stoi przed Kościołem i społeczeństwem w Polsce i powinno być konsekwentnie realizowane?
Święci są nam dani i zadani, zatem to, do czego nas pobudzają, powinno być realizowane. To nie jest tylko propozycja, ale rodzaj obowiązku, który – jeśli nie podjęty – stanie się straconą szansą naszego społeczeństwa. Piękne jest to, że kard. Wyszyński pokazuje nam swoim życiem, że to, za czym tęsknię, o czym marzymy, jest nie tylko w świecie marzeń, ale że realnie jest możliwe do osiągnięcia. On mówi nam, że żadna sytuacja zewnętrzna nie jest w stanie ograniczyć wewnętrznej wolności człowieka, która otrzymał od Boga, a co sprawia, że człowiek jest w stanie nadać konkretne rysy temu, co go otacza, z czym wchodzi w kontakt. W efekcie to, co przychodzi do człowieka z zewnątrz, nawet trudne i smutne, może być dla niego okazją do większego uskrzydlenia, duchowego czy intelektualnego rozbudzenia.
Dziękuję za rozmowę.
źródło: ekai.pl
/mwż