Pustynia nie jest ziemią spaloną

2013/03/8

Z ks. dr. Mateuszem Czubakiem, teologiem dogmatycznym, specjalistą ds. mediów w Kurii Diecezjalnej w Siedlcach, rozmawia Joanna Szubstarska

Na początku Wielkiego Postu powinniśmy wyjść na pustynię. Jak w tej wędrówce ogołacania odnaleźć kierunkowskaz? Jak spotkać Chrystusa?

Wyjście na pustynię jest straszne – ujawnia prawdę o nas, o naszej słabości, bezradności i grzechu, ale konieczne, byśmy mogli przeżyć nawrócenie i spotkać Boga. Tak było z prorokiem Eliaszem, który uciekł na pustynię przed zemstą królowej Izebel (1 Krl 19, 1-8). Czuł się już zmęczony życiem i, co ciekawe, właśnie w momencie największej bezradności, gdy miał już wszystkiego dosyć, na pustkowiu Bóg posłał mu anioła i wzmocnił jego siły, by Eliasz mógł wejść na górę Horeb. W języku hebrajskim Horeb oznacza „spalona, zniszczona ziemia”, taka, która nic nie rodzi. Kiedy Eliasz stanął u stóp góry, przeżył największą chwałę Boga. I co go najbardziej zdumiało? Że Bóg jest inny niż sobie wyobrażał. Zrozumiał również, że pustynia, na której się znalazł, nie jest ziemią spaloną, ale ziemią świętą – miejscem spotkania z Bogiem. Z kolei Jezus został wyprowadzony na pustynię przez Ducha Świętego, aby stoczyć walkę o to, w jaki sposób ma wypełnić swoją misję. Czy używając Boskiej mocy dla poklasku, stać się przywódcą politycznym i dobrodziejem ludzkości, czy też przyjąć ludzkie ograniczenia i wypełnić plan Ojca? Zwycięstwo Jezusa nad szatanem nie dokonało się w walce dwóch przeciwstawnych sił. Jezus w konfrontacji z diabłem nie konkurował z nim w przebiegłości, lecz pozostał jakby bezbronny. Nie przystał na jego złudną propozycję polepszenia własnej sytuacji, by ułatwić sobie post, wzbudzić ludzki podziw, podporządkować sobie cały świat czy zamanifestować bóstwo. Na tym bowiem polegał grzech pierworodny, że człowiek uwierzył namowom węża i uległ pokusie polepszenia ludzkiej kondycji. Zapragnął być jak Bóg, „znać” dobro i zło, czyli samemu stanowić o ty, co jest dobre, a co złe. Obie te historie biblijne wyraźnie wskazują, że pustynia nie jest jakimś miejscem, lecz raczej sytuacją egzystencjalną człowieka. Na pustyni działa zarówno Bóg, jak i diabeł. Po drugie, pobyt Eliasza i Jezusa na pustkowiu miał ich przygotować i wzmocnić do dalszego pełnienia życiowych misji. Tylko tak rozumiane wyjście na pustynię nie będzie ucieczką od życia i cywilizacji. Stanie się natomiast okazją do spotkania z Bogiem i zasmakowania w Jego oblubieńczej miłości (zob. Oz 2,16). Z faktu, że Jezus był poddawany pokusom na pustyni, płynie dla nas pocieszenie – staje się nam bliższy, bo poznał smak pokus jak my w ludzkiej naturze. Być poddanym pokusie a zgrzeszyć to dwie różne rzeczywistości. Jak nie przekroczyć granicy i nie zgrzeszyć? Jak nie zniechęcić się w praktykowaniu postu, modlitwy i jałmużny? Kuszenie w języku potocznym kojarzy się nam niemal wyłącznie z nakłanianiem do grzechu przez kusiciela, jednak w pierwotnym znaczeniu biblijnym tego słowa jest to także poddawanie kogoś próbie. Próba ma wydobyć na światło dzienne to, co ukrywa się w sercu, a często jest osłonięte maskującymi pozorami. Dzięki próbie poznajemy, jacy naprawdę jesteśmy. Sprawcą pokusy jest szatan, a nigdy Bóg, który „ani nie podlega pokusie do zła, ani też nikogo nie kusi” (K. 1,16). Pokusa prowadzi do grzechu, choć nie jest grzechem. Jest dla człowieka najbardziej niebezpieczną propozycją, propozycją pozornego dobra, choć jednocześnie sprawia, że możemy być bliżej Boga. Pokusa jest dopuszczana na nas po to, byśmy nauczyli się ją odrzucić. O własnych siłach tego nie zrobimy. Ewangelia przekonuje nas, że jedynie mocą Jezusa Chrystusa jest możliwe zwycięstwo nad pokusami. Modlitwa, post i jałmużna są nam w tym bardzo pomocne. Otwierają nas na Boga i drugiego człowieka, ale też chronią przed pychą, chciwością, żądzą władzy, zazdrością. Pokusa jest propozycją złego ducha, który przekonuje nas dość nachalnie, że Bóg nas ogranicza i broni dostępu do pełni życia. Nie jesteśmy odpowiedzialni za pokusy, tylko za uleganie im, za wiarę w to, że są większym dobrem niż przyjaźń z Bogiem.

W okresie Wielkiego Postu zanurzamy się w mękę i śmierć Jezusa. Czy przez spotkanie z Jezusem cierpiącym możemy należycie poznać siebie?

Spotkanie z cierpiącym Jezusem, który przyjął na siebie niesprawiedliwy wyrok, przypomina, że każdy z nas potrzebuje rozwiązania w sobie problemu, jakim jest jego relacja do krzyża. Jezus Chrystus, który zawisł na drzewie, staje się dla nas jedyną odpowiedzią. On krzyża nie ominął, ani nie zrzucił na innych, lecz przyjął na siebie. Jezus na krzyżu wziął na siebie wszystko, co jest związane z ciężarem ludzkiej egzystencji, i pokazał, że to jest jedyna droga do zmartwychwstania i pełni życia. W ten sposób ukrzyżowany Jezus wskazuje nam prawidłowy kierunek życia, byśmy nie byli dezerterami uciekającymi od trudności i cierpienia, lecz mieli odwagę zaprzeć się siebie, wziąć swój krzyż i iść za Jezusem aż do końca. Wówczas będziemy mogli dostrzec, że to, co wydaje się końcem, mianowicie śmierć, jest tylko momentem przejścia i oddaniem siebie w ręce Ojca, jak to uczynił sam Ukrzyżowany.

Od wieków sens Wielkiego Postu jest niezmienny. Wsparciem w tym czasie jest dla nas modlitwa. Jaka powinna być w dzisiejszych czasach modlitwa, kiedy tak trudno o skupienie?

Modlitwa to coś o wiele więcej niż tylko pobożna praktyka, o której przypomina nam Kościół w Wielkim Poście. Wielu ludzi jest przekonanych, że modlitwa powinna dotyczyć rzeczy wzniosłych. Tymczasem w modlitwie może się znaleźć wszystko, o czym pomyślimy, co aktualnie przeżywamy, z czym sobie nie potrafimy poradzić. Modlitwa to postawa życiowa, przenikająca wszystko wspólnota z Bogiem. Jednak postawa ta zakłada chwile zarezerwowane wyłącznie na bezpośredni kontakt z Bogiem, kiedy nie robimy niczego innego, jak tylko oddajemy się do Jego dyspozycji – mniej lub bardziej skupieni. Modlitwa jest tęsknotą serca. Nie możemy jej sobie zaprogramować. Modlitwa jest wartością samą w sobie, bo prowadzi do zjednoczenia z Bogiem i otwiera na potrzeby bliźnich. Ważne, byśmy wiedzieli, że dzięki modlitwie i przez nią Bóg ciągle nas oczyszcza, wyzwala, uzdrawia i uświęca. Chrześcijańska modlitwa może się różnie wyrażać. Jedni będą się modlić słowami pacierza, którego nauczyli się w dzieciństwie, inni odmawiać różaniec czy koronkę, inni będą się wspierać tekstami Pisma Świętego lub modlitewnika, a jeszcze inni – modlić się własnymi słowami lub trwać w milczeniu na adoracji. Nikt nie potrafi ocenić, czy któraś z tych form jest w danej chwili bardziej lub mniej właściwa, bardziej lub mniej przybliża do Boga. To, co jednym wystarcza, innym może nie odpowiadać. Sposób modlitwy, który był dobry na jakimś etapie mojego życia, wcale nie musi się sprawdzić w późniejszym czasie. Aby nauczyć się modlić, trzeba zacząć. Najlepiej uczyć się modlitwy od samego Jezusa.

Post, wstrzemięźliwość pozwalają na zdobycie pewnego dystansu do rzeczy tego świata. Jednocześnie kierujemy się troską o innych, dzieląc się dobrami. Jak wypracować w sobie równowagę w praktykach umartwiania?

Wszystkie czyny pokutne i umartwienia, jakie podejmujemy w okresie Wielkiego Postu, mają nam pomóc w uwolnieniu się od siebie, od wygodnictwa, egoizmu, by zwrócić nas ku Bogu i drugiemu człowiekowi. Stąd ważne jest, byśmy nie koncentrowali się na sobie, na poświęceniu czy umartwieniu, jako naszych „dobrych uczynkach” i „duchowych osiągnięciach”. Umartwienia mają sens, ale pod warunkiem, że prowadzą do pełniejszego zjednoczenia z Bogiem i bliźnimi. Chodzi więc o nasze otwarcie się na miłość Boga, która przebacza, nie stawia warunków, nie zna żadnych granic, jest darmowa i bezinteresowna. Jeżeli nasze praktyki pokutne i wyrzeczenia wypływają z autentycznej miłości, nie będziemy musieli „wypracowywać równowagi”, by dać drugiemu i samemu nie stracić. Wielki Post jest więc okazją, byśmy na nowo przylgnęli do jedynego Boga, który w swoim Synu daje nam siebie cały i wyprowadza nas z niewoli życia dla siebie do wolności dawania siebie. Bóg uzdalnia nas do przechodzenia przez śmierć i wyrzekanie się siebie, by w wolności dawać siebie barciom i żyć w komunii. Jeśli w takim duchu podejmujemy umartwienia wielkopostne, zyskują one właściwy wymiar i znaczenie.

W orędziu na Wielki Post Benedykt XVI zwrócił się słowami, że „największym dziełem miłości (… ) jest posługa Słowa”. W jaki sposób ewangelizować?

Dużo się dzisiaj w Kościele mówi o skutecznej ewangelizacji. Organizuje się szkolenia i kursy, na których są prezentowane nowoczesne metody ewangelizacji przez internet, teatr, pantomimę, muzykę czy kolorowe plakaty. Mój kolega, ks. Rafał Jarosiewicz, opublikował o tym książkę „Ewangelizacja bez granic, czyli 144 i tysiące nieodkrytych sposobów głoszenia Pana”. Ewangelizacja rozpoczyna się w momencie, gdy sami zaczynamy słuchać słowa Bożego i stajemy się mu posłuszni. Kto pragnie ewangelizować innych, najpierw sam musi być odbiorcą Ewangelii, doświadczyć w sobie jej mocy i przeżyć skuteczność jej działania we wspólnocie wiary. Tylko wówczas możemy zapalać innych, gdy sami doświadczamy płomienia Ducha Świętego. Serce ewangelizacji jest tam, gdzie grzesznik zaczyna wierzyć w Dobrą Nowinę o pełnym miłości przebaczeniu Boga w Kościele i za pośrednictwem Kościoła. Dlatego w nowej ewangelizacji pierwszoplanowym zadaniem jest reewangelizacja ochrzczonych. W praktyce oznacza to wprowadzenie ewangelizowanych w osobistą relację z Chrystusem. Nie tylko ze świadomością, że On umarł za mnie i zmartwychwstał, ale i z gotowością, by zaprzeć się siebie, wziąć swój krzyż i poddać Mu swoje życie. Istnieją trzy charakterystyczne znaki tego, że ewangelizacja się dokonuje, czyli jest skutecznie prowadzona: nawrócenie i wstąpienie ewangelizowanego do wspólnoty Kościoła, świadome celebrowanie liturgii i korzystanie z mocy sakramentów oraz fakt, że ten, kto spotkał Chrystusa i poznał moc Ewangelii, przejmuje zapał ewangelizacyjny i z kolei ewangelizuje innych.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej