Ballada o dziewięciu skarbach

2013/01/17

– Poproszę 300 kg pomidorów, 200 kg ogórków, 250 kg kapusty i cztery worki ziemniaków – targuje się na giełdzie w Broniszach Marek Galbarski. Przed każdym weekendem musi do domu przynieść osiem bochenków chleba. – Trzeba było używać rozumu – mówią urzędnicy. A Galbarscy po prostu kochają dzieci.

Fakt: na 43 metrach w 11 osób nie jest im komfortowo. Wieczorem stół, który wreszcie mieści całą rodzinę na kolacji i niedzielnych obiadach trzeba przesuwać pod regał, żeby rozłożyć łóżka. Trudno wówczas przecisnąć się z jednego końca mieszkania w drugi, jeszcze trudniej rano dostać się do jednej łazienki. Ale w dzień mieszkanie Galbarskich na warszawskiej Woli wygląda jak tysiące innych. Może nawet schludniej. Czyste dywany, wymalowane ściany – ład, po którym nie można poznać liczby domowników.

Jestem dziewiątym dzieckiem

– A gdzie mieścicie wszystko? Zabawki, ubrania, buty choćby? – rozglądam się w poszukiwaniu ukrytych w ścianach schowków, pawlaczy, regałów. Na próżno.

– Tu jest całkiem głęboka szafa – pokazuje Marek Galbarski. Równiutko ułożone t-shirty, koszule, spodnie… Obok mała szafka ze skarbami 4-letniego Łukasza, choć jemu i tak najbardziej podoba się wojskowa czapka pradziadka, ukryta w kredensie rodziców. I zimowe, niebieskie rękawiczki. – I co, fajnym jestem wojownikiem? – zagaduje najmłodszy, pozując do zdjęcia w „czapce Polaka”.

– Jestem dziewiątym dzieckiem – z dumą informuje Łukaszek. Wbiło mu się to w pamięć po tym, jak z rodzicami poszedł 28 marca pod Sejm, żeby pokazać, że żadnego życia nie można niszczyć. Nawet tego, którego jeszcze nie widać, bo schowane jest u mamy. Wielkie czerwone tekturowe serce, które niósł wtedy w kilkutysięcznym pochodzie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Inni podchodzili i gratulowali.


Rodzina Państwa Galbarskich jest jeszcze większa niż na fotografii. W sumie liczy aż 11 osób
Fot. Tomasz Gołąb

Ludzie się nie doliczą

Pralka u Galbarskich właściwie nie przestaje chodzić. 4-5 prań dziennie – to norma. Wielka zaokienna suszarka widoczna jest z każdego balkonu i okien okolicznych bloków. Kłuje w oczy i porusza sumienia. Tak bardzo, że Elżbieta nie raz musiała się płonić, zawstydzana niewybrednymi epitetami z ust sąsiadów, najczęściej – co ciekawe – płci żeńskiej. Dzieci przeganiane są z podwórka, bywa, że ktoś wezwie straż miejską lub nawet policję, bo dzieci „biegają i grają w piłkę”. Ot ludzka zazdrość. Głównie tych, którzy wychowali na tym samym podwórku jedno lub dwoje dzieci, siedząc na wygodnej ławeczce przed piaskownicą. Dziś wolą wyprowadzić na ten sam plac psa. A do administracji napisać, żeby zlikwidowała piaskownicę i ławki.

Przy Małgosi Elżbieta cieszyła się, że idzie zima: – Kupię luźne palto, ludzie nie poznają. Pojadę urodzić za Warszawę, . a jak wrócę, to i tak nie doliczą się, że przybyło jeszcze jedno.

Ale przy szóstym dziecku ksiądz na spowiedzi powiedział Elżbiecie, że tyle dzieci to łaska. I przestała się zamartwiać. Teraz mówią z mężem: „to nasz krzyż”, chociaż na ich twarzach więcej radości niż trosk.

On jedynak, ona – z jedenaściorgiem rodzeństwa. Kiedy poznali się, marzyli o „normalnej” rodzinie – dwoje, troje dzieci. Po pierwszym porodzie Elżbieta powiedziała – nigdy więcej. Przerażał ją ból. Ale przy każdym następnym dziecku było łatwiej.

Pani doktor, to podłe

Nigdy przez myśl nie przebiegło jej słowo „aborcja”. Nawet wtedy, gdy dr Skworek z lecznicy przy ul. Elekcyjnej, stwierdzając piątą ciążę, próbowała w milczeniu na własną rękę zabić tlące się życie. – Za głęboko się zagnieździło – powiedziała zrezygnowana po kilkunastu minutach. – Pani doktor, ale ja chcę urodzić to dziecko! – krzyknęła przerażona mama. I przez dwie kolejne ciąże unikała lekarzy, z lęku, że też będą chcieli ją skrzywdzić. Badania wykonywała w domu znajoma pielęgniarka, woziła do ambulatorium, a oceniał zaprzyjaźniony lekarz. Dr Skworek przy trzecim dziecku, Grzesiu (dziś 19-letni mężczyzna), zwróciła uwagę, że coś muszą ze sobą zrobić, bo będą mieli piłkarską drużynę. Bardzo się nie pomyliła.

Wszystkie dzieci przychodziły na świat o czasie, w naturalny sposób, bardzo zdrowe. W czasie trzech ostatnich porodów asystował Marek. Bo kiedyś położna, w trakcie najsilniejszych partych bólów, zaczęła szydzić i z udawaną troską wypytywać, gdzie pracuje mąż, z czego utrzymają kolejne dziecko… –Pani doktor, to podłe – zwrócił jej uwagę asystent. Dopiero wtedy przestała.

Pobrali się w roku stanu wojennego, w sierpniu. On po szkole mechanicznej, ona po liceum gastronomicznym. Po pierwszym dziecku, Arturze, już nie wróciła do pracy. A kolejne pociechy zjawiały się co dwa lata, jak w zegarku: Tomek, Ania, Grzesio, Urszula. Potem 14-letnia dziś Małgosia, Jasio i Paweł (9 i 8 lat), najpóźniej Łukasz. Otworzyli się na każde życie. Ci z trójką, czwórką dzieci często im zazdroszczą odwagi. Mówią: „gdybyśmy mieli wtedy dzisiejszy rozum, też byśmy tyle chcieli”.

Ubodzy bogacze

Nigdy nie planowali poczęcia. Może przez ten brak „wyrachowania” przychodzi im płacić pewną cenę, ale dzieci są szczęśliwe. I nie wyobrażają sobie, że można mieć mniej braci i sióstr. Chyba dlatego lgną do nich koledzy i koleżanki, a drzwi z numerem „1” na parterze bloku przy ul. Erazma Ciołka właściwie się nie zamykają. Właśnie przyszła sąsiadka, pani Ewa z naprzeciwka. Mieszka tu od roku – jedna z tych życzliwych dusz, które nie boją się dzieci. – Zostawię u was Rozalkę. Muszę skoczyć do szkoły na zebranie – prosi bez skrępowania. Marek i Elżbieta przyzwyczajeni są do gości, nawet tych, którzy zostają do późna. Bywa, że aż do wieczornej modlitwy, którą w tym domu odmawia się wspólnie. Kiedyś, przed jakąś dyskoteką, do najstarszych przyszli koledzy i… zgodzili się uklęknąć przy czytaniu urywka Pisma Świetego. Pół dyskoteki zachwycali się później, jakich fajnych „starych” mają dzieci Galbarskich.


Gotowanie to nie problem, jak ma się 15-litrowe garnki – mówi Elżbieta Galbarska
Fot. Tomasz Gołąb

Nie używają telewizora. Dzięki temu mają dla dzieci czas. A one cały dzień są zajęte swoimi, małymi-dużymi sprawami. Wieczorami, kiedy przewracają się na łóżkach – dyskutują na poważne tematy. Wpajają na przykład od małego zachwyt innymi dziećmi. To dlatego Ania, jeszcze w średniej szkole wiedziała, jak się zachować, gdy jej koleżanka chciała usunąć ciążę.

– Czego wam brakuje? – Chyba tylko miejsca. Resztę mamy – mówi Elżbieta. Marek zaś zastyga na chwilę. Szuka, szuka w pamięci.

– No mi też nic do głowy nie przychodzi – cedzi. Zrozumiałem, że to pytanie u Galbarskich jest nie na miejscu. Oni rzeczywiście mają wszystko. Choć brakuje im wielu materialnych rzeczy.

– Życzliwości innych mi brakuje – słyszę wreszcie. No tak, ale o to jest trudno w społeczeństwie, dla którego czworo dzieci to szaleństwo i niechybnie kojarzy się z patologią.

Anioł zapukał rano

Życie Galbarskich sielanką nie jest. Bywało, że wieczorem ostatnie półki lodówki pustoszały, a rano nie było co dać na śniadanie.

– To była sobota. Wstaliśmy rano i płakałam mężowi, że nie mamy co dać dzieciom. Na szczęście spały długo. Jak nigdy o tej porze zadzwonił do drzwi dziadek. „Tak sobie pomyśleliśmy z babcią, że pewnie wam się przyda” – powiedział wręczając kopertę z 1200 zł. To było jak wizyta anioła – wspomina Elżbieta.

Od początku transformacji Marek miał firmę budowlaną. Zatrudniał ludzi, miał zlecenia. Zarabiał. Zleceniodawcy płacili różnie: przeważnie jednak za późno. Jego plajta zbiegła się z upadkiem największych firm, takich jak Piasecki. Nie mógł zapłacić ZUS-u, zalegał z podatkiem. Pracował w wykończeniówce, wykończyli jego. Teraz łapie każde zlecenie: malowanie pokoju, glazura, terakota. Nie broni się przed żadną pracą, a i tak do domu przynosi za mało. Jakby podzielić dochody na wszystkich – wyszłoby niecałe 200 zł na głowę. 800 wynosi komorne. Reszta idzie na życie. Skromne. – Jakbym miała trzy tysiące złotych co miesiąc, to chyba by wystarczyło – mówi Elżbieta, która lepiej pamięta, ile wydali ostatnio, choćby przed Wielkanocą. – 1500 złotych kosztowało jedzenie i parę rzeczy do ubrania – mówi.

Dlatego żyją w dużej mierze z tego, co sami wytworzą. Kiedy robią przetwory, w dużym pokoju przy miskach wypełnionych papryką, ogórkami, kapustą do kiszenia zbierają się wszyscy. A często także koledzy, którzy potem nie mogą się doczekać: „kiedy znowu będziecie robić słoiki?”. Lodówka i zamrażarka stoi w czterometrowej kuchni. Druga lodówka w pokoju starszych dzieci. Przy niej kasza i cukier z Banku Żywności. Raz na dwa miesiące Galbarscy kupują całego świniaka. Marek sam rozbiera mięso, wędzi u kolegi na działce. Reszta ląduje w 200-litrowej zamrażarce. Weki zajmują większą część z ich dwóch piwnic. Latem zbierają jagody, jesienią – grzyby. Starcza na cały rok. Gotowanie to nie problem, jak ma się 15-litrowe garnki.

Złość do zachodu słońca

Po Łukaszku było jeszcze jedno dziecko. Elżbieta poroniła w drugim miesiącu: – Bardzo to przeżyłam. Tym bardziej, że lekarz powiedział mi: „ma pani już tyle dzieci…”

Nie są im przychylne żadne władze. Ani w gminie, ani w rządzie. Złożyli podania o przydział mieszkań komunalnych dla najstarszych dzieci. Czekają drugi rok. Nie drgnęli nawet o miejsce na kolejkowej liście. Ona ma 50 lat. Nikt nie da jej wysokiej emerytury, chociaż to składki jej dzieci będą pracowały na wielu tych, którzy woleli się nie wysilać wychowując swoje.

Przy tym wszystkim Elżbieta i Marek są zupełnie normalni. A normalni ludzie mają „ciche dni”, wybuchają czasem złością, czasem płaczą, uczą się dostrzegać przede wszystkim własne wady, muszą przełamywać się, żeby drugiemu przebaczyć.

– Staramy się darować sobie urazy do zachodu słońca. Ale czasem się nie udaje – nie ukrywa Elżbieta.

Nie da się uniknąć spięć, a nawet całych awarii w domu, w którym przebywa codziennie 11 osób, nie licząc gości. Ale dzieciaki, oprócz tego, że umieją się solidnie pokłócić, oddałyby za siebie życie.


4-letniemu Łukaszkowi najbardziej podoba się wojskowa czapka pradziadka, ukryta w kredensie rodziców
Fot. Tomasz Gołąb

– Młodsze radzą się starszych, starsi pomagają młodszym. Gdy jednemu dzieje się krzywda, inne cierpią do łez – podkreśla Elżbieta, chwaląc się, że nigdy nie musiała zatrudniać korepetytorów. Jedne dzieci, jak Paweł, uzdolnione są matematycznie, inne wolą język polski. Każde jest w czymś dobre.

Starsza trójka zarabia na siebie. Nauczone odpowiedzialności dokładają też do wspólnego gospodarstwa. Chodzą po zakupy, wiedzą, ile kosztuje życie. – Ile wydajecie miesięcznie?

– Wszystko. Nie mamy żadnych oszczędności – mówi Marek uśmiechając się pod nosem. Wie, że wystarczy zaufać Opatrzności. Jak wówczas, gdy po latach zapragnęli wyjechać na wakacje. Przypadkiem znalezione ogłoszenie o gospodarstwie agroturystycznym na Mazurach okazało się „strzałem w dziesiątkę”. – Wie pani, będę szczera. Jestem w ciąży. Z dziewiątym dzieckiem – Elżbieta pełna obaw zadzwoniła do Prostek, 15 km za Ełk. – Proszę przyjechać. My mamy dziesięcioro – usłyszała.

* * *
Ten tekst nie miał być „pobożny”. Ale nie mogę pominąć rzeczy w życiu Galbarskich istotnej. Elżbieta mówi otwarcie: nie wyobraża sobie przeprowadzki poza Wolę. Dlaczego? Ze względu na kościół przy Deotymy. To jedyna świątynia w Warszawie, która w nocy nie jest zamykana. Przez całą dobę odbywa się tu adoracja.

– Chyba nie powiecie, że macie jeszcze czas na takie sprawy? – nie dowierzam, jak ewangelista. – Czasem wyrywamy się, jak już dzieci śpią. Tak dobrze o północy mieć komu oddać cały ciężar dnia i wszystkie troski… – Doświadczyliście tam jakiejś łaski, cudu może – prowokuję. – I owszem. Że tyle ze sobą wytrzymaliśmy. Ile to będzie Marku? – 26 lat, kochanie.

Tomasz Gołąb

Artykuł ukazał się w numerze 5/2007.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej