Są takie dni, które pozostają w naszej pamięci na całe życie. Te mocne punkty w życiu każdego człowieka dotyczą na ogół zdarzeń bardzo osobistych – w życiu narodu nieodmiennie związane są z dziejowymi dramatami. Bywa jednak, że oba rodzaje doświadczeń nakładają się na siebie tak, iż przeżywamy je zarówno w sposób głęboko osobisty, jak i wspólnotowy, dający podstawę narodzinom legendy.
Moje pokolenie na zawsze już pozostanie naznaczone przez pamiętny dzień bez Teleranka, określone jako ci naruszeni przez rzeczywistość sprzed 1989 roku, ale także jako Pokolenie JPII, jakkolwiek usiłowano by marginalizować zjawisko, a specyfikę działań i interpretacji ludzi urodzonych w latach 70 ograniczyć wyłącznie do etykietki „ci wychowani w późnym komunizmie” Niestety, w doświadczenie mojego pokolenia i wszystkich pokoleń żyjących dzisiaj w Polsce została wpisana i ta tragedia o symbolicznym znaczeniu – katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.
Widzę z okna mojego mieszkania wciąż powiewające biało-czerwone flagi przewiązane kirem i zastanawiam się, kto i kiedy jako pierwszy zdejmie ten zewnętrzny symbol narodowej żałoby. Ja jeszcze czekam Pamiętam Wciąż nie ochłonęłam. Jak widać, wraz ze mną czekają również i inni. Trudno wyznaczyć ścisłe ramy, w jakich powinien być zawarty czas przeżywania tego, co odczuwamy jako stratę…
Wciąż mam przed oczami nieco surrealistyczny obraz szczątków maszyny, w której tylko przy ogromnej wyobraźni można dostrzec elementy konstrukcyjne samolotu. Brak choćby jednej karetki, a nawet ciała, sprawiają, że to, co obserwuję, zdaje mi się upiorną inscenizacją. Ale kiedy zauważam zmianę codziennego koloru paska informacji, a na kolejnych kanałach widzę te same zdjęcia, wiem już, że to nie ćwiczenia, nie film ani dowcip bezwzględnych przeciwników. Prezydenta, ale mimo wszystko rzeczywistość. W rodzącym się przerażeniu usiłuję sobie przypomnieć, co w takich wypadkach głosi Konstytucja RP, kto teraz przejmie funkcję Lecha Kaczyńskiego. Bo najstraszniejsze dotarło już do mnie – mój kraj właśnie stracił Prezydenta Zginął człowiek, którego również ja wybrałam Zginęło też wielu innych. Lista ich nazwisk jest uzupełniania stopniowo – niezamierzone dozowanie niezamierzonego koszmaru.
Przez kilka godzin siedzę jak zahipnotyzowana przed telewizorem. Nie mam tego dnia żadnych niecierpiących zwłoki obowiązków, a nawet jakbym miała, obawiam się, że musiałyby poczekać Choć jest to niemal ponad moje siły, nie potrafię oderwać się od ekranu, który tym razem pozwala być mi kimś więcej niż obserwatorem. Ja również pośrednio w tym uczestniczę. I czekam Może na wyjaśnienia, a może na cud, że ktoś jednak ocalał. Tym razem cudu nie ma. Zginęło 96 osób.
Kwiaty dla Pana Prezydenta
Podobny czas i podobne miejsce. Na planie miasta Kościół św Anny i Pałac Prezydencki. To raptem jeden przystanek. Pięć lat temu, po śmierci Ojca Świętego, mieszkańcy stolicy gromadnie ruszyli na Krakowskie Przedmieście przed Kościół Akademicki 10 kwietnia 2010 roku prowadzeni wewnętrznym imperatywem udali się pod Pałac Prezydencki. Dwanaście godzin po oficjalnym potwierdzeniu informacji o śmierci Lecha i Marii Kaczyńskich mijam ukwiecone latarnie, wiaty przystankowe i uliczne kwietniki, pełne konstrukcji z żonkili i tulipanów, uwieńczone fotografiami Prezydenckiej Pary wyciętymi z gazet Jest w tych małych enklawach kolorowych świateł na środku chodnika coś ze zbiorowego przeżywania dnia. Wszystkich Świętych, tak głęboko zakorzenionego w naszej kulturze, coś z atmosfery warszawskich kapliczek, jest obiektywne piękno i zaskakujące ciepło uczuć. Bo przecież nie wznosi się podobnych ołtarzyków, ot tak, dla efektu Więc jednak ceniliśmy tego na co dzień bezwzględnie ośmieszanego, przedwojennego patriotę, jednak Go kochaliśmy. Gdyby przeliczyć te znicze i kwiaty, mogłoby się okazać, że owych sympatyków było znacznie więcej, niż pokazywały sondaże. Tylko dlaczego zaledwie nieliczni odważali się Go bronić, kiedy był poniewierany? Dlaczego w państwie, podobno demokratycznym, tak trudno było uszanować inne poglądy? Jak można było godzić się na takie działania? Czy kwiaty i znicze wystarczą za wszelkie nasze zaniechania, za narzekania na ową „nienowoczesność”, za kpiny i niesmaczne żarty? Czy kryją w sobie słowo „dziękuję”, czy może „przepraszam”?
Przed samym Pałacem widzę wielu młodych ludzi. Na ich twarzach zaduma, szok, w oczach łzy. Tak głęboko nie da się udawać, to musi być szczere Obciachem było bronić Prezydenta podczas pogawędek przy piwie. Płakać w takich chwilach to już żaden obciach.
Latarnie po drugiej stronie ulicy też okalają znicze, na płytach chodnika leżą specjalne wydania gazet. Ktoś z tłumu woła: „Zakasać rękawy i do roboty! Układamy krzyż” Ludzie posłusznie, w milczeniu, formują pożądany kształt, mimo iż nagrzane szkło parzy ich palce. A ja pochylam się nad kartką z napisem: „ Wujkowi Kaczorowskiemu – Rodzina” Nieco dalej zauważam kilka dziecięcych laurek Kwiaty i serca z podpisem: „Dla Pana Prezydenta”.
Każdy kogoś znał
Nazajutrz, z okna mojego pokoju widzę przejmujący obraz Za drzewem, oparty o śmietnik stoi kloszard, który przychodzi tutaj codziennie w poszukiwaniu puszek. Tym razem na zamkniętej klapie pojemnika rozłożył gazetę. Poznaję fotografie i nagłówek, ten sam numer z opisem katastrofy samolotu leży u mnie na stole. Mężczyzna czyta i płacze.
Wszystkie nazwiska ofiar zostały podane do publicznej wiadomości. Z zaskoczeniem odkrywam, że tym samolotem leciał także ojciec Józef Joniec. Poznaliśmy się kilka lat temu podczas Parafiady Dzieci i Młodzieży, gdzie dokumentowałam osiągnięcia młodych sportowców. Wiecznie zabieganego organizatora spotkałam dopiero ostatniego dnia imprezy Obwieszona sprzętem fotograficznym forsowałam w upalnym słońcu teren SGGW, gdzie biło serce zawodów, usiłując znaleźć drogę na skróty do auli, w której czekał na wszystkich zasłużony posiłek. Nagle jakiś samochód pełen ludzi zatrzymał się tuż przy mnie, a ze środka usłyszałam głos: „Zróbmy miejsce dla pani redaktor”. I choć wzbraniałam się, że nie trzeba, że to nie jest daleko, ojciec Joniec uparł się, aby zrobić mi grzeczność. Bo to był on jak zawsze pełen energii i życzliwości. Przez te wszystkie lata pamiętał o życzeniach świątecznych, ja zresztą też. A w tym roku stało się tak jakoś dziwnie, że ani ja, ani on nie wysłaliśmy sobie wielkanocnych życzeń. Pomyślałam, że wyślę na przyszłe święta. Ale już tego nie zrobię.
Dziewięćdziesiąt sześć osób. w skali kilkudziesięciomilionowego kraju to statystycznie niewiele. A jednak w kolejnych dniach odkrywam nie tylko wśród mojego otoczenia, ale i całkiem obcych ludzi, takich, którzy znali którąś z ofiar. Może to zbieg okoliczności, że ja, moja mama, koleżanka, sąsiad – działkowicz, mieliśmy na pokładzie Tu-154 znajome osoby Pani, z którą oczekiwałam w szpalerze na Marszałkowskiej, aby symbolicznie powitać Marię Kaczyńską, opowiedziała mi o swojej dawnej współpracy z Tomaszem Mertą. Nagle okazuje się, że każdy, jeśli nie bezpośrednio, to chociaż symbolicznie kogoś stracił, że ci, którzy odeszli tak nagle, stanowili rdzeń ważnych działań, takich, o których rozmawiało się na co dzień w naszych domach.
Być może na ulicach Warszawy rozpoczął się w te dni kwietniowe żmudny proces odbudowy narodowej wspólnoty
Fot. Artur Stelmasiak
Triumf empatii i prawdy
Coś się w nas zmieniło, nie mam wątpliwości. Oto nagle zostaliśmy bez względu na osobiste sympatie polityczne i stosunek do bagażu historii naszej ojczyzny zawieszeni w czasie. Ten tydzień wyrwał nas z drapieżnego rytmu życia Prosiliśmy o wolne godziny w pracy, aby móc po raz ostatni złożyć hołd Prezydenckiej Parze, czy to na ulicach Warszawy, czy też stojąc w kilkunastogodzinnej kolejce na Krakowskim Przedmieściu. Czekaliśmy z wypchanymi plecakami, siedzieliśmy skuleni na stołeczkach rybackich nawet w zimne noce. Układaliśmy znicze i kwiaty. W te dni wszystkie drogi prowadziły do Pałacu Prezydenckiego. Obserwowałam pełną oddania pracę harcerzy i morze zniczy zajmujące coraz większą przestrzeń, aż trzeba było ogrodzić te miejsca barierkami. Nasza pamięć o wszystkich ofiarach smoleńskiej katastrofy wyrażała się w tym, że stawaliśmy wzdłuż ulic, kiedy kolejne kondukty przemierzały miasto Wielkie nekrologi w publicznej przestrzeni wymownie krzyczały o kruchości życia – zajęły miejsca zarezerwowane do tej pory wyłącznie dla reklam. Śmierć przestała być tematem tabu. Czerń naszych codziennych ubrań stała się bardzo widoczna. Być może czuliśmy, że wiosenne jaskrawości stroju byłyby jakimś nietaktem. Przestaliśmy spoglądać na siebie wilkiem, powrócił nasz etos solidarności, jakbyśmy w ten sposób my, na co dzień kłótliwi i nazbyt obojętni, chcieli złożyć hołd tym, którzy w naszym imieniu mieli pokłonić się ofiarom Katynia. W politykach dostrzegliśmy wreszcie normalnych ludzi, a nie tylko „tych od ustaw i durnych pomysłów”. Czy takie postawy nie mogłyby zostać w nas na stałe?
I najważniejsze – ta tragedia podarowała nam wreszcie prawdziwy obraz Prezydenckiej Pary. Nagle okazało się, że Maria Kaczyńska ma śliczny, ciepły uśmiech, a Jej mąż inteligentne poczucie humoru. Że są tacy autentyczni i piękni w swojej miłości. Już ani słowa o krzywo zawiązanym krawacie czy zakurzonych butach. Mnie zaś ogarnia złość, kiedy słucham tych „kolegów”, ale jedynie po fachu, którzy dziś leją krokodyle łzy, a jeszcze wczoraj sięgali do najmniej korzystnych ujęć i wypowiedzi wyrwanych z kontekstu. Co i jak powiedzą za tydzień, za miesiąc? Czy coś w nich, i w nas, z tej katyńsko-smoleńskiej refleksji pozostanie? To pokaże tylko jakość najbliższej kampanii prezydenckiej i przede wszystkim jej wynik.
Katarzyna Kasjanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 05/2010.