Przyszłość może pokazać, iż owa tratwa, na którą może się przecież zabrać każdy, kto nie chce utonąć – w tym także nasz naród, który nie po to szczyci się 1050-letnią historią, by dać się unicestwić w imię postmodernistycznych urojeń – jest tym, co tak naprawdę uratuje Europę i jej cywilizację. Także przed nią samą.
Geopolityka nie znosi pustki. Jeżeli jedno państwo słabnie, inne wykorzystują tę sytuację dla swojego interesu. Zdanie to można również rozszerzać na bloki polityczne, sojusze podlegające konkretnym hegemonom, w ogóle na różnej maści ośrodki siły. Cała historia świata jest pełna dowodów na oczywistość powyższego twierdzenia. Ostatnie stulecie nie stanowi tu żadnego wyjątku, niemniej pełne jest ono zbiegów okoliczności i splotów wydarzeń, w których dokonywała się przebudowa ośrodków politycznych, państw narodowych i ich bloków, a także nie brakowało prób budowania imperiów, najczęściej pod przykrywką różnych ideologii.
Po I wojnie światowej odrodził się cały szereg państw Europy środkowej i wschodniej, bo nastąpiła klęska wojenna państw centralnych, tj. Austro-Węgier i Niemiec, a w Rosji rewolucja przebudowała rzeczywistość nie tyle na lepszą, co na zupełnie inną, dając możliwość politycznego zaistnienia państwom, które od dawna bądź nawet nigdy nie miały swojego bytu. Oczywiście była to sytuacja chwilowa. Imperializm tkwiący w totalitaryzmie komunistycznym z jednej strony, a niemiecki narodowy socjalizm z drugiej szybko unicestwiły wysiłki narodów Europy Środkowej próbujących szukać swego miejsca w świecie. Można powiedzieć, że w zasadzie same sobie były one temu winne, ponieważ tak bardzo pogrążyły się w swych etnocentryzmach, spierając się niekiedy o przysłowiową pietruszkę, że nie były w stanie szukać wśród siebie sojuszników, a następnie budować trwałych bloków, które uczyniłyby z obszaru pomiędzy Bałtykiem, Adriatykiem a Morzem Czarnym mocny wał, zdolny zatrzymać zaborcze zapędy drapieżnych sąsiadów.
Szeroko rozumiana Europa środkowa nie umiała znaleźć wspólnego interesu, a raz zaprzepaszczone szanse długo mściły się na tym terenie. Obszar ten stał się płaszczyzną walki pomiędzy potęgami podczas II wojny światowej, jak i po niej. Już w czasie trwania wojny niektóre ośrodki polityczne tych krajów zrozumiały, w czym problem, próbując nadrobić stracony czas, lecz większość z wypracowanych wtedy koncepcji pozostała do dzisiaj na papierze. Co nie znaczy, że od razu wszystkie te pomysły stały się bezwartościową makulaturą. Czas pokazuje bowiem, że sytuacja dojrzała z jednej strony do szukania nowych rozwiązań, z drugiej zaś do sięgnięcia po tamte wzorce, które być może wymagają odświeżenia, a niekoniecznie zamknięcia w szafach, do których dostęp będą mieli jedynie historycy. W tym kontekście warto spojrzeć np. na programy Karola Stojanowskiego czy koncepcje Konfederacji Narodu, a w sferze dyplomatycznej na planowaną Konfederację Polsko-Czechosłowacką, obmyślaną przez nasz i czeski rządy emigracyjne.
Pytanie pierwsze: Czy obszar Europy Środkowej w ogóle coś łączy, co mogłoby w jakimkolwiek stopniu posłużyć za budulec poczucia jedności? Można powiedzieć, że jest tego tyle, iż pozostaje to w mocnym rozproszeniu. Na pierwszy rzut wysuwa się pochodzenie etniczne. Większość, choć nie wszystkie narody międzymorza to Słowianie, lecz jak do tej pory panslawizm jako spoiwo polityczne nie sprawdził się. Największą próbą polityczną opartą na odwołaniu się do takiej myśli była Jugosławia, która istniała co prawda przez większość wieku XX. Niemniej jej koniec był tragiczny dla ludów ją zamieszkujących, na pewno na skutek splotu okoliczności polityki mocarstw zewnętrznych, nieprzełamanych sił odśrodkowych oraz pewnie przykrej dla większości mieszkańców tego państwa serbskiej chęci dominacji nad całością. Dziś sytuacja państw, które powstały po rozpadzie południowosłowiańskiego eksperymentu, wydaje się trudna, choć z pewnością nie jest beznadziejna. Na pewno czas leczy rany, a problem tzw. „uchodźców” i konieczność jego wspólnego rozwiązania zbliża je wszystkie do siebie. Czynnik religijny, który mocno różnicuje Serbię, Macedonię i Czarnogórę od Chorwacji i Słowenii, nie jest aż tak istotny, w końcu wszystkie wymienione narody odwołują się do chrześcijaństwa. Największym „kłopotem” są muzułmańscy Bośniacy zamieszkujący środkową część tego obszaru. Problem ten można rozwiązać w podobny sposób, jak pierwsza Rzeczpospolita poradziła sobie ze swoją wewnętrzną sprawą, Tatarami, którzy zachowując wiarę muzułmańską, pozostawali wiernymi poddanymi króla w służbie państwa i za nie przelewającymi krew. Oczywiście można zapisać rozwiązania ustrojowe i wolności obywatelskie, niemniej problem leży z jednej strony w autorytecie suwerena, z drugiej – w szacunku do obywatela, pozbawionego wszakże lęku przed różnorodnością społeczeństwa. Tego się zapisać w żaden sposób nie da, tego się po prostu trzeba nauczyć. Tak jak ludzie wyznający inną niż większość religię muszą przyjąć ten fakt do wiadomości inaczej, niż przez wrogą niechęć. Być może potrafią to tylko Polacy, którzy dziś mają na tym polu wiele do zrobienia.
Na pewno słowiańskość nie może być jedynym punktem odniesienia dla szukania tożsamości narodów środkowej Europy. Pomiędzy nami a Słowianami południowymi mieszkają Węgrzy i Rumuni, narody przyjaźnie nastawione do nas, ale względem siebie, zdaje się, dość antagonistyczne. Wzajemne niechęci tych narodów, z obu stron oparte o „słuszne” pretensje są najgorsze do rozwiązania. Mapa etniczna Rumunii powoduje, że sytuacja jest taka, a nie inna. Być może znowu dobre byłoby rozwiązanie, które sprawdzało się przez długi czas w państwie naszych szlacheckich przodków, gdzie protestancki Kurlandczyk lub Inflantczyk miał się na tyle dobrze, że nie odczuwał potrzeby ruchów odśrodkowych. Nie zmuszano go do siłowych deklaracji, iż jest Polakiem, ale za to państwo przelewał krew na równi z „panami braćmi”, choć można też znaleźć przykłady nawet większego patriotyzmu. Jeden z bohaterów, dowodząc polską załogą w Wiźnie we wrześniu 1939 r., zginął za „swój” kraj od zdetonowanego przez siebie ostatniego grantu, mimo że jego mała ojczyzna już nie mieściła się w granicach II Rzeczypospolitej. Tego typu graniczne obszary mentalne pokazują, że naród to coś więcej niż wąsko postrzegane plemię, dla którego wrogiem niejako z automatu stają się wszyscy obcy. Jednym słowem, dumne narody węgierski i rumuński w imię swojego interesu politycznego i narodowego, a ogólnie mówiąc – w imię przetrwania obu nacji, muszą po pierwsze rozwiązać problem praw swych mniejszości narodowych, w tym np. prawa Szeklerów do swej odrębnej od Rumunów historii oraz bycia z niej dumnym, a następnie wspólnie tworzyć przyszłość. A skoro mowa o przeszłości, to warto tu przypomnieć, że Wołosi i Mołdawianie w jednakowym stopniu musieli stawiać czoło Imperium Ottomańskiemu i od niego wiele ucierpieli być może dlatego, że na trwałe nie zbudowali ośrodka politycznego, który by tej ekspansji zablokował drogę. Jednym słowem, mimo że posiadali swe państwa, doprowadzili do sytuacji pustki geopolitycznej, w którą wszedł ktoś mocniejszy, rozpoczynając kilkusetletnią dominację na tym terenie.
Jeśli mówić o Europie Środkowej w jej bałtyckim kontekście, to tu również mamy sytuację skomplikowaną pod względem etnicznym. Największym państwem i narodem zamieszkałym w całości nad tym morzem jesteśmy my, obok nas znajdują się trzy małe (przepraszam za słowo – nie ma ono na celu obrażania kogokolwiek) państewka z kurczącą się populacją, w znacznym stopniu oddzielone od nas obszarem enklawy kaliningradzkiej, która stanowi poważne zagrożenie geopolityczne. Poza tym wywołuje naturalną, jak się wydaje, pokusę u Rosjan, by połączyć ją lądowym korytarzem choćby z Białorusią (brakuje im ok. 170 km). Realnym przeciwdziałaniem dla takiego dążenia jest włączenie Białorusi w obszar środkowej Europy, największego w tej chwili państwa leżącego w granicach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego i w jakimś stopniu będącego jego kontynuacją. Silne zespolenie Polski, państw bałtyckich i wspomnianej Białorusi powoduje, że z czasem obszar Kaliningradu sam zacznie ciążyć w stronę takiego układu niczym Prusy przed wojną trzynastoletnią w stronę państwa Kazimierza Jagiellończyka. Tak się składa, że większość tych ziem wraz z większością obecnej Ukrainy bardzo długo pozostawała w ramach jednej Rzeczypospolitej, o której rozwiązaniach ustrojowych można wiele dobrego powiedzieć, pomijając te, które prowadziły do rozbicia państwa, a następnie jego katastrofy.
Poza tradycjami Unii Polsko-Litewskiej środkową Europę w różnych jej konfiguracjach historia zespalała w wielu innych momentach. Można tu wymienić, może trochę byle jakie, ale jednak, władanie Jagiellonów nad Czechami, Węgrami aż po Adriatyk, czy mało roztropne próby ratowania chrześcijańskiej Europy przez Władysława Warneńczyka na terenach dzisiejszej Bułgarii. Z drugiej strony nie można eliminować czasu Piastów. Przecież Bolesław Chrobry w czasie swojego władania patrzył zarówno na zachód (Łużyce), wschód (Ruś Kijowska), jak i południe (Czechy, Morawy, Słowacja). To są fakty, które łączymy silnie z naszą przeszłością. W mniejszej skali można tu przywołać wiele innych epizodów, faktów czy nieco bardziej trwałych zjawisk, które zespalały poszczególne obszary środkowoeuropejskie w walce ze wspólnym wrogiem. Gdyby ktoś wszystkie te elementy zebrał w jedną całość, okazałoby się niezbicie, że Europa Środkowa istnieje przede wszystkim jako potrzeba budowania dobra wspólnego zamieszkujących ją narodów. Dostrzegać te fakty trzeba szczególnie teraz, kiedy na naszych oczach dekonstruuje się dotychczasowy hegemon w postaci Unii Europejskiej. Nasz zachodni sąsiad w poszukiwaniu swej tożsamości zabrnął na manowce i ma do wyboru państwo neoosmańskie, Kalifat albo Anarchistyczno-Nihilistyczne Zgrupowanie Gejów i Lesbijek. Z drugiej strony na Bliskim Wschodzie, z inspiracji światowych mocarstw, przebudowuje się ład polityczny tamtejszych państw. ISIS wydaje się tu początkiem drogi, nie wiadomo dokąd prowadzącej. Polska i Węgry, które najwcześniej dostrzegły zagrożenie dla swej tożsamości, oskarżane są o to, iż zamiast ratować Unię, budują swoją tratwę. Są one o tyle bezzasadne, że jak się wydaje, tylko cud jest w stanie ożywić nieboszczyka, co najwyżej transplantolodzy mogą się zastanawiać nad przydatnością jego organów.
Przyszłość może pokazać, iż owa tratwa, na którą może się przecież zabrać każdy, kto nie chce utonąć – w tym także nasz naród, który nie po to szczyci się 1050-letnią historią, by dać się unicestwić w imię postmodernistycznych urojeń – jest tym, co tak naprawdę uratuje Europę i jej cywilizację. Także przed nią samą.
Piotr Sutowicz
pgw