1 grudnia 2009 roku, czyli data wejścia w życie Traktatu lizbońskiego, to dla jednych okazja do świętowania, dla drugich dzień klęski narodowej, w którym utraciliśmy świeżo odzyskaną suwerenność. Jedni z entuzjazmem mówią o zakończeniu trwającego od kilku lat okresu zawieszenia, a nawet paraliżu decyzyjnego w UE, drudzy o powstaniu super-państwa i wszechwładzy brukselskiej biurokracji.
Fot. Artur Stelmasiak
Co na ten temat mają myśleć zwykli ludzie, którzy wpływ na kształt i na przyjęcie tego dokumentu mieli raczej niewielki, natomiast szybko mogą zacząć odczuwać skutki jego wprowadzenia?
Przede wszystkim trzeba stwierdzić, że traktat ten, nazywany teraz „reformującym”, to sprytny kamuflaż dla pierwotnych zamierzeń, które przyświecały projektodawcom słynnej „Konstytucji dla Europy” na czele z byłym prezydentem Francji Valérym Giscard dEstaing. Klęska tamtego projektu w referendach we Francji i w Holandii w 2005 roku nakazywała tym razem większą ostrożność. Przede wszystkim zrezygnowano z symbolicznych atrybutów państwa (hymn, flaga, godło) i samej nazwy „konstytucja” czy „traktat konstytucyjny”. Reszta co do istoty pozostała bez zmian. Można jedynie mówić o bardziej ogólnym czy też elastycznym sformułowaniu niektórych zapisów.
Z drugiej strony, przesadą jest mówienie o powstaniu państwa europejskiego, choć Unia uzyskuje osobowość prawną i przybiera jednolitą strukturę (dotychczas była wspólnotą wspólnot europejskich). Mało tego, traktat przewiduje procedurę wystąpienia państwa członkowskiego z Unii. Ma ona co prawda trwać sześć lat, ale można zrozumieć, że chodzi o to, by uwzględniać jedynie trwałe tendencje separacyjne, wykraczające poza jedną kadencję narodowego parlamentu.
Traktat lizboński przyjmuje natomiast bardzo niekorzystną dla nas zasadę tzw. ważenia głosów w Radzie UE. Choć będzie ona obowiązywała dopiero od 2014 roku, to już dziś może być dla nas powodem do niepokojów. Przeforsowanie zasady podwójnej większości (55 procent członków, czyli co najmniej 15 państw stanowiących 65 procent ludności całej UE) wskazuje aż nadto wyraźnie na niebezpieczeństwo dominacji ze strony wielkich państw Unii przy podejmowaniu decyzji, np. w sprawach budżetu.
Dla nikogo nie jest bowiem tajemnicą, że istnieje sprzeczność interesów między krajami starej Unii a nowoprzyjętymi członkami z Europy Środkowej. Te pierwsze wiedzą, że aby sprostać globalnej konkurencji, trzeba więcej środków przeznaczyć na badania naukowe i politykę innowacyjną. Natomiast biedniejszym krajom z naszej części kontynentu bardziej zależy na kontynuowaniu polityki spójności i wyrównywania różnic w poziomie życia, jakie nadal w Unii się utrzymują.
Sygnałem nadchodzącej dominacji wielkich państw Unii, przede wszystkim Niemiec i Francji, był wybór przez Radę Europejską jej przewodniczącego, w medialnym przekazie nazywanego „prezydentem UE”, oraz wysokiego przedstawiciela do spraw wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa nazywanego „ministrem spraw zagranicznych”. Usytuowanie na tych stanowiskach polityków z drugiego, a może nawet trzeciego szeregu wskazuje wyraźnie, kto będzie miał decydujący wpływ na funkcjonowanie Unii. I w zasadzie trudno się temu dziwić, bo nie od dziś wiadomo, że likwidująca rzekomo państwa narodowe Unia jest w rzeczywistości narzędziem realizacji narodowych interesów.
Bardzo charakterystyczne jest, że w traktacie znalazły się szczegółowe zapisy określające zasady współpracy między krajami, które chciałyby się ściślej integrować. Przypomina to wyraźnie koncepcję „dwóch prędkości” integracji, lansowaną przed kilku laty w bogatych krajach zachodniej Europy.
Wprowadzony w życie traktat nie wiele też przyniesie dla przezwyciężenia deficytu demokracji w UE, a więc dla przybliżenia unijnych struktur i procedur zwykłym obywatelom. Wzrasta niby rola Parlamentu Europejskiego i mówi się nawet o obywatelskiej inicjatywie prawodawczej (która może być zgłaszana z pominięciem instytucji państw członkowskich), ale na traktacie kładzie się cieniem sposób, w jaki go ratyfikowano: jedynie w Irlandii ratyfikacja ta odbyła się w drodze referendum.
Nie bez znaczenia jest natomiast, że Polska – tak jak Wielka Brytania, Irlandia i Czechy – zabezpieczyła się przed rozszerzającą interpretacją Karty praw podstawowych przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości. W ten sposób zachowujemy suwerenność w stanowieniu naszego krajowego prawa w kwestii moralności publicznej, prawa rodzinnego czy ochrony godności i życia.
Dobrze, że wynegocjowanie tego wyłączenia spod obowiązywania KPP odbyło się jeszcze za poprzedniego rządu przy istotnym udziale prezydenta. Gdyby przed wyzwaniem tym stanęła obecna koalicja, prawdopodobnie traktat zostałby podpisany i ratyfikowany bez żadnych dodatkowych protokołów i deklaracji. Bardzo szybko byśmy się wówczas przekonali, co oznacza zasada niedyskryminacji, która w dzisiejszej Europie urasta do rangi fundamentu życia publicznego, a która tak naprawdę może oznaczać tolerancję i akceptację dla każdej dewiacji i arbitralnie wyodrębnionej mniejszości.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 12/2009.