Lustracja. Słowo które zrobiło zawrotną karierę w II RP nie schodzi z czołówek gazet od co najmniej 15 lat. I wszystko wskazuje na to, że nieprędko je opuści.
Fot. Artur Stelmasiak
– Lustracja musi być. Nie po to, żeby kogoś wieszać. Chcemy tylko wiedzieć, kto donosił. Nie może być tak, że w PRL można było robić dowolne świństwa, a teraz chodzi się z podniesionym czołem. Jakaś odrobina refleksji musi być – mówił w jednym z wywiadów senator Zbigniew Romaszewski, który w ostatnich kilkunastu latach pisał już trzy ustawy lustracyjne.
W Polsce kompromis wynegocjowany przy Okrągłym Stole między demokratyczną opozycją a reformatorskim skrzydłem PZPR odsunął rozliczanie przeszłości na bliżej nieokreśloną przyszłość. Tadeusz Mazowiecki, 24 sierpnia 1989 r., w expose powiedział: „Przeszłość oddzielamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu”.
Od tej pory duch esbeckich teczek wciąż włóczy się po Polsce. A lustracja wciąż ma dwa rodzaje zwolenników. Jedni mówią: ujawnijmy wszystko i niech społeczeństwo oceni. Drudzy argumentują, że same dokumenty nie pokażą całej prawdy. Jeszcze trzeba przesłuchać świadków, poznać okoliczności współpracy. W tym drugim kierunku idzie najnowsze rozwiązanie, zaproponowane przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Ale historia lustracji jest długa, jak dzieje III Rzeczpospolitej. Zaczęło się od wniesionej przez Janusza Korwina-Mikke i przyjętej przez Sejm, 28 maja 1992 r., uchwały, nakazującej ministrowi spraw wewnętrznych ujawnienie nazwisk posłów, senatorów, ministrów, wojewodów, sędziów i prokuratorów będących tajnymi współpracownikami UB i SB. Po ujawnieniu tzw. listy Macierewicza z nazwiskami tajnych współpracowników UB i SB, doszło do odwołania rządu Jana Olszewskiego. Opozycja oskarżyła Macierewicza o wykorzystywanie listy do prowadzenia gry politycznej (na liście znalazł się m.in. Wałęsa jako TW Bolek), a zwolennicy rządu zarzucili opozycji i prezydentowi ukrywanie agenturalnej przeszłości.
Dziś już trudno zliczyć, ile razy nasi posłowie zajmowali się problemem lustracji
Fot. Tomasz Gołąb
Pierwsze koty za płoty
Bezprawność „uchwały lustracyjnej” z powodu sprzeczności z obowiązującą wówczas konstytucją potwierdził Trybunał Konstytucyjny. Od tej chwili dyskusja, jak powinna wyglądać lustracja, nabrała tempa, osiągając apogeum przed 11 kwietnia 1997 r., gdy Sejm uchwalił ustawę lustracyjną przy 214 głosach za i 162 przeciw. „Ustawa o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy z nimi w latach 1944-1990 osób pełniących funkcje publiczne” definiowała przedmiot zainteresowania, jako „świadomą i tajną współpracę z ogniwami operacyjnymi lub śledczymi organów bezpieczeństwa państwa w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji”. I zobowiązywała do złożenia oświadczeń lustracyjnych m.in. kandydata na prezydenta, posłów (także do Parlamentu Europejskiego) i senatorów, ministrów oraz kandydatów na kierownicze stanowisko państwowe, na które powołuje lub mianuje prezydent RP, premier, Sejm lub Senat. Także rektorów uczelni, sędziów, prokuratorów, adwokatów, pracowników radia i telewizji. Oświadczeń nie składały osoby, które urodziły się po 10 maja 1972.
Powołano V wydział Sądu Apelacyjnego w Warszawie, potocznie zwany sądem lustracyjnym, do orzekania w tych sprawach. Od orzeczenia wydanego w drugiej instancji służyła kasacja do Sądu Najwyższego. W Monitorze Polskim publikowane były obwieszczenia dotyczące treści oświadczeń lustracyjnych oraz obwieszczenia o podaniu do publicznej wiadomości prawomocnego orzeczenia stwierdzającego zgodność albo niezgodność z prawdą oświadczenia.
Nieudana próba noweli
Ustawa lustracyjna, karająca tylko za fałszywe oświadczenia lustracyjne, zaczęła obowiązywać dopiero 1 stycznia 1999 r., i to po wielu sporach spowodowanych kłopotami z powołaniem Sądu Lustracyjnego. Ustawa z 1997 r. funkcjonowała więc tylko (aż?) do 2006 r. Nowelizowano ją w roku 1998, potem już co rok jakieś zęby tej ustawie wyrywano. Ostatecznym ciosem, który został zadany ustawie lustracyjnej i właściwie spowodował, że była ona trudna do naprawy, był wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 26 października 2005, który spowodował, że również agentura otrzymała dostęp do akt. Poprzednio mogła dostawać tylko swoje teczki personalne.
Otwarcie archiwów IPN było istotną częścią programów PiS oraz PO
Fot. Tomasz Gołąb
Dlatego PiS przygotował latem 2006 nową ustawę lustracyjną. Ale od razu rodziła kontrowersje: – Jest to ustawa nieprzydatna. Przewiduje rozpatrywanie oświadczeń lustracyjnych zgodnie z procedurą karną, wobec tego zakłada domniemanie niewinności. W tym momencie, jeżeli mamy do czynienia z kłamstwem lustracyjnym rozpatrywanym przez sąd, to zapada wyrok, który albo stwierdza kłamstwo lustracyjne, albo też, domniemując niewinność, niezależnie od wszelkich wątpliwości, które posiada sąd, ale kiedy nie ma dowodów na kłamstwo, powiada się, że oświadczenie było prawdziwe. No i to wprowadza w błąd, powoduje totalne zamieszanie – mówił senator Zbigniew Romaszewski, sprawozdawca Komisji Praw Człowieka i Praworządności, rekomendując Sejmowi latem 2006 poprawki do nowoopracowanej ustawy lustracyjnej. Ostatecznie z senatorem Krzysztofem Piesiewiczem zakwestionował rozwiązania ustawy lustracyjnej napisanej przez PiS: likwidację sądu lustracyjnego, statusu pokrzywdzonego, pełne otwarcie teczek.
Prezydent podpisał,chociaż z pretensjami
Otwarcie archiwów IPN było istotną częścią programów PiS oraz PO – ugrupowań, które w wyborach 2005 roku uzyskały większość w Sejmie i w Senacie.
Nowa ustawa z ubiegłego roku zniosła oświadczenia lustracyjne i sąd lustracyjny. Instytut Pamięci Narodowej miał teraz wydawać zaświadczenia o zasobach archiwalnych na temat danej osoby. Problem w tym, że ustawą dokonującą weryfikacji przy pomocy zaświadczeń mogło być objętych od czterystu do pięciuset tysięcy osób. A prezes IPN twierdził, że rocznie może wydać 40-50 tys. zaświadczeń. Nowa stawa wprowadziła obowiązek przedłożenia takiego potwierdzenia przy ubieganiu się o pełnienie funkcji publicznych.
Do ustawy zgłoszono wiele zastrzeżeń: że jest niewykonalna (bo nie wiemy, ile osób ma podlegać weryfikacji); że likwiduje instytucję pokrzywdzonego, miesza pokrzywdzonych z agentami; że ustawia ogromną kolejkę do lustracji. Wątpliwości miał też prezydent. Mimo to, podpisał ustawę, od razu zapowiadając, że zgłosi własny projekt nowelizacji.
Lustracja według Belwederu
Tuż przed Bożym Narodzeniem Kancelaria Prezydenta ogłosiła, że projekt jest gotowy, i wysłała go do Sejmu. Prezydent chce, aby jego nowelizacja została uchwalona, zanim (w marcu) wejdzie w życie tzw. nowa lustracja – czyli ustawa o ujawnianiu dokumentów organów bezpieczeństwa PRL uchwalona w październiku. Prezydent zapowiedział też, że jeśli parlament nowelizacji nie uchwali przed wejściem ustawy w życie (w marcu), to on sam pośle ją do Trybunału Konstytucyjnego. W nowelizacji prezydent proponuje radykalną zmianę zasad lustrowania uchwalonych w październiku przez parlament. Znikły zaświadczenia, jakie miał wydawać IPN o stanie archiwów tajnych służb PRL na temat osób chcących pełnić funkcje publiczne. W przekonaniu prezydenta lepiej poprawić uchwaloną ustawę, zasada domniemania niewinności musi zostać zachowana, bo to jest podstawa funkcjonowania europejskiego systemu prawnego. Osoba, do której przeszło ści są wątpliwości, z akt IPN będzie wynikało, że była współpracownikiem, będzie miała prawo bronić się, ale przed sądem okręgowym, zgodnie z kodeksem postępowania karnego.
Prezydent wrócił do dotychczasowej normy lustracji: osoby, które chcą pełnić funkcje publiczne, składają oświadczenia lustracyjne. Ich prawdziwość bada prokurator lustracyjny. Jeśli prokurator podejrzewa kłamstwo – wniesie sprawę do sądu okręgowego, gdzie będzie rozpatrywana według procedury karnej. Rozprawy mają być jawne. Na zaskarżenie wyroku będą dwa tygodnie, a sąd odwoławczy będzie miał na rozpatrzenie sprawy 30 dni. Kłamca lustracyjny nie będzie mógł pełnić funkcji publicznych przez dziesięć lat. Dzięki prezydenckiej nowelizacji jawne stałyby się także wszystkie dotychczasowe procesy lustracyjne.
Czy prezydent zdąży?
Projekt zlikwidował kontrowersyjne pojęcie OZI – osób traktowanych przez organy bezpieczeństwa państwa jako osobowe źródła informacji. Wedle ustawy z października OZI nie musiał być ani tajny, ani świadomy. Prezydent proponuje, aby – jak było w starej ustawie lustracyjnej – za winnego współpracy ze specłużbami uważać tego, kto robił to tajnie i świadomie.
Nowelizacja prezydencka ogranicza jednak jawność „teczek” tylko do władzy i administracji centralnej, prezesów i wiceprezesów Sądu Najwyższego, NSA, Trybunału Konstytucyjnego, Trybunału Stanu, sądów apelacyjnych, do prokuratorów Prokuratury Krajowej i prokuratorów apelacyjnych i do członków zarządów i rad nadzorczych mediów. Nie będą jawne tylko informacje o pochodzeniu, zdrowiu, wyznaniu, życiu seksualnym i majątku.
Prezydencka nowelizacja wśród zadań Biura Lustracyjnego IPN przewiduje publikowanie „katalogów” osób, które tajne służby traktowały jako tajnych informatorów lub pomocników; zobowiązały się do współpracy; realizowały zadania zlecone przez tajne służby. A także dane osób, których forma współpracy odpowiadała poszczególnym kategoriom współpracowników (np. agent, informator, tajny współpracownik, kontakt operacyjny, konsultant itd.), ale „nie zostały w taki sposób oznaczone w dokumentach organów bezpieczeństwa państwa”. Osoby umieszczone w „katalogu” mogą się odwołać do sądu w trybie lustracyjnym. IPN będzie też publikował katalogi funkcjonariuszy partyjnych PRL, funkcjonariuszy i pracowników organów bezpieczeństwa państwa.
24 stycznia Sejm ponownie odesłał prezydencki projekt zmian w ustawie lustracyjnej do komisji nadzwyczajnej. Podczas debaty zgłoszono kilkadziesiąt poprawek. PiS zapewnia, że wszelkie obawy związane z poprzednią wersją ustawy zostały zlikwidowane. Platforma Obywatelska uważa jednak, że nowelizacja nie likwiduje wad poprzedniej ustawy, jednocześnie wprowadzając nowe.
Temat zastępczy?
Jak widać lustracja w III RP nie wychodzi. Gorzej: zamiast jasnego obrazu przeszłości daje jedynie fragmentaryczną wiedzę. I tak zresztą relatywizowaną przez tych nielicznych, których do tej pory uznano za agentów. „Nie szkodziłem, to nie ja, takie były czasy, ja właściwie to byłem patriotą…”. Młodzi Polacy coraz częściej odnoszą wrażenie, że lustracja jest głównie sposobem na zajęcie myśli obywateli, by nie myśleli oni o drobiazgach, typu autostrady i mieszkania, te z obiecanych trzech milionów. Jako jeden z argumentów przeciwko lustracji wysuwa się fakt, że akta są niekompletne, przez co niektórym „się upiecze”, a częściowe rozliczanie jest niesprawiedliwe. Zamiast lustracji, mamy dziś sytuację, w której ofiary systemu komunistycznego znajdują się w gorszej sytuacji niż oprawcy.
Dlatego obecny Sejm równolegle pracuje nad ustawą deubekizacyjną. Dziś już wiadomo, że weryfikacja funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa w 1990 roku była fikcją. Uczestniczyli w niej agenci bezpieki, a w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zatrudniano negatywnie zaopiniowanych esbeków. Weryfikację przeprowadzano w oparciu o przepisy wydane przez Czesława Kiszczaka, szefa MSW i wicepremiera w rządzie Mazowieckiego. Wpływ na działalność Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej mieli oficerowie Służby Bezpieczeństwa. W 1990 roku weryfikowano 14.038 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Pozytywnie zaopiniowano 10.439 (74%). Zdaniem doradcy prezesa IPN doktora Antoniego Dudka najwyższa pora na rozliczenie dawnych funkcjonariuszy SB. PiS chce odebrać przywileje emerytalne byłym funkcjonariuszom organów bezpieczeństwa PRL oraz zakazać im pracy w instytucjach publicznych. Ma to dotyczyć około 20 tysięcy osób. Chodzi o rozliczenie odpowiedzialności za szkody, jakie naród i państwo polskie poniosły ze strony funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i innych służb aparatu komunistycznego PRL. Przede wszystkim muszą zostać rozliczeni ci, którzy zmuszali do współpracy z SB, a nie ci, których do współpracy zmuszano. Zdaniem Antoniego Dudka kilkadziesiąt tysięcy funkcjonariuszy bezpieki wciąż pobiera wysokie emerytury. Także prokuratorzy, sędziowie, a przede wszystkim funkcjonariusze partii. Problem deubekizacji może dotyczyć nawet około stu tysięcy osób.
* * *
Po upadku komunizmu sytuacja we wszystkich krajach bloku wschodniego była podobna. Niemcy konsekwentnie likwidowali struktury Stasi. Szeroko otworzyli jej archiwa i usuwali jej ludzi ze stanowisk. W tym samym czasie generał Kiszczak w miejsce zlikwidowanej Służby Bezpieczeństwa powołał Urząd Ochrony Państwa, w którym zatrudniono ponownie 7 tys. oficerów byłej SB. Efekt? Dopiero dziś Niemcy odsunięci z powodu błędów przeszłości od kluczowych stanowisk, po latach spędzonych w innych zawodach, mogą do nich wrócić. W Polsce do dziś nie wiadomo, kto nie powinien ich nigdy zajmować…
Tomasz Gołąb
Artykuł ukazał się w numerze 2/2007.