Z polskim świadectwem maturalnym wiąże się sporo pięknych, budujących legend. Jedna z nich głosi, że posiadacz takiego dokumentu na pewno nie jest analfabetą.
Fot. Artur Stelmasiak
Otóż nic bardziej mylnego. Z żalem bowiem należy stwierdzić, że dzisiejsze polskie świadectwo maturalne o niczym, wbrew swojej nazwie, nie świadczy – nawet o tym, że abiturient potrafi czytać, pisać i rachować w elementarnym zakresie. Dlaczego? Z prostej, chociaż absurdalnej przyczyny. Uczeń zaopatrzony w odpowiednie „certyfikaty niekompetencji” stwierdzające, że cierpi na trwałe zaburzenia umiejętności czytania (dysleksja), pisania (dysgrafia) i dokonywania obliczeń (dyskalkulia), z powodzeniem może złożyć egzamin maturalny z języka polskiego i matematyki (o ile oczywiście uczęszcza do liceum albo równorzędnej szkoły). Na tej podstawie zdobywa pełne prawo do tego, żeby piąć się po kolejnych szczeblach edukacji, już na poziomie akademickim, i w rezultacie szeregu mniej lub bardziej pozorowanych czynności uzyskać zaszczytny tytuł „magister”, co po łacinie znaczy „mistrz”. To mniej więcej tak, jak gdyby kulawemu i głuchemu krótkowidzowi powierzyć dowodzenie kompanią rozpoznawczą w batalionie desantowo-szturmowym.
Przyczyna tego typu absurdów tkwi w błędnym uznaniu, że wykształcenie należy się wszystkim w jednakowym stopniu i zakresie. Ten bezrozumny, ideologicznourzędniczy pęd do równości i powszechności spowodował ogromną dewaluację dyplomów. W przedwojennej, a częściowo i w powojennej Polsce matura znaczyła wiele. Fakt jej posiadania podkreślano nawet w tytulaturze wojskowej: na szeregowego, który miał za sobą szkołę średnią i zdobył maturę, mówiono „strzelec z cenzusem”. Wielce poważano też każdego, kto ukończył studia, ponieważ takie osoby trafiały się stosunkowo rzadko. Wspomnienie tego faktu przetrwało wśród najstarszej generacji Polaków: jej przedstawiciele do dziś zwracają się do aptekarza słowami „panie magistrze”, gdyż dawniej w wielu okolicach, zwłaszcza na prowincji, farmaceuta był jedynym wysoko wykształconym człowiekiem. Ale wszystko, co staje się masowe, zarazem ulega inflacji – i pod tym względem wykształcenie nie stanowi wyjątku. Dzisiaj więc posiadacze dyplomów maturalnych zawodowo dźwigają pakunki, a magistrzy robią za ekspedientów, bynajmniej nie w aptekach.
Oczywiście, nikt nie ma obowiązku przystępować do egzaminu dojrzałości ani się o to starać. Jeżeli ktoś wyznacza sobie inne cele i na dyplomach mu nie zależy – droga wolna. Skoro jednak świadectwo dojrzałości w polskim szkolnictwie istnieje, niechże faktycznie świadczy o tym, że dany człowiek ma określone kwalifikacje, chociażby te w dzisiejszym świecie minimalne, jak umiejętność pisania, czytania i rachowania. W obecnej sytuacji można zaś, dzięki autentycznym lub po prostu kupionym zaświadczeniom od psychologów, pedagogów, lekarzy, bez wysiłku „zrobić maturę”, mając jedynie mgliste wyobrażenie o jej treściach i wymogach. Gdy decydenci w imię zasady „równości szans” pozwalają na to, żeby maturę otrzymywali analfabeci, kompromitują sam projekt powszechnej edukacji i de facto obniżają jej poziom. Tym sposobem tworzą też wokół nas wirtualną rzeczywistość, w której maturzyści są niepiśmienni, a absolwenci uczelni nie potrafią sklecić prostego podania.
Joanna Schopenhauer de domo Trosiner (1766–1838), znana u nas głównie z tego, że była matką słynnego filozofa Artura Schopenhauera, pisze o swoim ojcu, Krystianie Henryku Trosinerze: „Wrodzone zdolności i dobrze wyzyskane doświadczenie życiowe pokrywały [u niego] prawie zupełny brak wiadomości szkolnych” (Gdańskie wspomnienia młodości, tłum. T. Kruszyński). Pokaźne luki w wiedzy typowo szkolnej nie przeszkodziły panu Trosinerowi w zrobieniu międzynarodowej kariery przedsiębiorcy i zostaniu powszechnie szanowanym obywatelem. To samo należałoby powiedzieć o wielu polskich biznesmenach i politykach, którzy znakomicie sobie radzą bez szkół i egzaminów. Wymieńmy kilka postaci z pogranicza zabawnej fikcji i smutnej rzeczywistości: Nikodem Dyzma, który z fordansera awansował na prezesa rady ministrów; Lech Wałęsa, który na trwałe zapisał się w dziejach świata nie tylko swoją pełną sukcesów prezydenturą, lecz także wieloma olśniewającymi aforyzmami, Aleksander Kwaśniewski, dwukrotny zwycięzca wyborów prezydenckich, który – jak powiadają – owszem, skończył studia, ale jedynie w tym sensie, że przestał studiować. Te znamienite figury dowodzą, że świat należy do odważnych, nie do wykształconych, a już na pewno nie do posiadaczy dyplomów bez pokrycia, którymi hojnie szafują dzisiaj urzędowi specjaliści od edukacji.
Paweł Borkowski
Artykuł ukazał się w numerze 05/2008.