Czy jesteśmy skazani na konflikt cywilizacji? Wydaje się, że nie. Ale pod jednym warunkiem: naszemu zachodniemu domaganiu się od muzułmanów, żyjących w Europie i poza nią, respektowania praw wolnościowych – zwłaszcza w sferze wolności słowa i religii – nie może towarzyszyć jednoczesne lekceważenie tych praw im przynależnym.
Do mieszkańców Starego Kontynentu dotarły ostatnio dwa całkowicie sprzeczne ze sobą sygnały. Oto w geście solidarności z duńską gazetą, która zamieściła obrażające uczucia muzułmanów karykatury Mahometa i wywołała tym samym gwałtowne reakcje wśród wyznawców islamu na całym świecie, coraz to nowe tytuły prasowe dokonują ich przedruku, powołując się przy tym na niczym nie ograniczoną wolności słowa i dokonując tym samym kolejnych aktów profanacji. Dzieje się to przy całkowitej bierności wymiaru sprawiedliwości, który nie ma żadnych instrumentów prewencyjnych, aby działania te powstrzymać.
Z drugiej strony dowiadujemy się o wyroku trzech lat więzienia dla brytyjskiego historyka Davida Irwinga, który stanął przed austriackim sądem za wyrażenie opinii kwestionującej sposób, w jaki Niemcy podczas II wojny światowej mordowali więźniów obozów koncentracyjnych.
Trudno w tym momencie nie postawić sobie pytania, czy aby w Europie nie mamy do czynienia z podwójnymi standardami wolności słowa? W pierwszym przypadku jest ona wartością absolutną i prawne konsekwencje jej nadużywania mogą co najwyżej być wynikiem roszczeń zgłaszanych przez osoby uznające się za pokrzywdzone. W drugim wolność ta ma charakter ograniczony, bo pewien rodzaj opinii na pewne tematy jest prawnie zakazany i musi być ścigany z urzędu.
Do profanowania świętości zdążyliśmy się właściwie przyzwyczaić. Nawet u nas, w Polsce, która w świadomości przeciętnego Europejczyka uchodzi za skansen religijny, jesteśmy coraz bardziej pobłażliwi, czy to wobec różnych pseudo-artystek usiłujących zabłysnąć w swoim środowisku znieważaniem najświętszego symbolu naszej wiary, czy prezydenckich ministrów parodiujących gesty otaczanego już za życia kulkultem świętości Papieża, czy wreszcie przedsięwzięć biznesowych na rynku medialnym, które nie wahają się przed zbezczeszczeniem najświętszego dla narodu wizerunku Pani Jasnogórskiej, wmontowując weń twarz gwiazdy muzyki pop, znanej ze swej nie najlepszej reputacji moralnej.
Dlatego też gwałtowne reakcje świata muzułmańskiego na prasowe prowokacje mogą wydawać się nam czymś niezrozumiałym, zwłaszcza gdy podczas protestów dochodzi do aktów przemocy i niszczenia mienia. Nasza współczesna europejska mentalność nie dopuszcza nawet do siebie myśli, że mogą gdzieś jeszcze istnieć ludzie, którzy w obronie świętości gotowi są wyjść na ulicę i – jak to bywa podczas masowych demonstracji – nie cofnąć się nawet przed udziałem w aktach przemocy.
Co innego Holocaust. Tutaj nie może być żadnej pobłażliwości ani relatywizmu. Wymiar sprawiedliwości i opinia publiczna w zdecydowanej większości krajów europejskich są bezwzględne wobec tzw. kłamstwa oświęcimskiego, czyli wszelkich prób podważania ustaleń historyków, bo o karykaturach czy żartach na ten temat w obiegu publicznym nikt nawet nie słyszał. W tym obszarze wolność słowa traci swój absolutny charakter. Okazuje się, że są jakieś wartości wyższe, które ograniczają zakres prawa do wolności opinii.
I słusznie. Dzieło zniszczenia, którego dokonały nazistowskie Niemcy, powinno na zawsze stanowić przestrogę, że każda ideologia oparta na redukcjonistycznej antropologii, zamykająca człowieka w obrębie doczesności i odmawiająca pewnym grupom ludzi miana człowieczeństwa prędzej czy później doprowadzi do katastrofy.
Warto byłoby się w tym momencie zastanowić, czy podobnej ochronie prawnej nie powinny podlegać pewne wartości religijne, które stanowią sam rdzeń sacrum w obrębie wybranychposzczególnych religii, których wyznawcy zamieszkują nasz kontynent. Krok w stronę państwa wyznaniowego? Nie sądzę. Państwo – jak pisał Maritain – musi być otwarte na wymiar nadprzyrodzony. Ta jego otwartość jest gwarancją, że nie zasklepi się ono w jakiejś horyzontalnej ideologii, która uczyni siebie absolutnym punktem odniesienia i z czasem wchłonie nawet religię. Prawny zakaz znieważania tego, co święte, stanowiłby z całą pewnością wyraz takiej otwartości.
Inaczej rzecz się ma z islamem. Prawo szariatu nie rozróżnia między sferą religii a sferą polityki. Mahomet jako wzór dla wszystkich wyznawców Allacha był jednocześnie prorokiem, głową rodziny, mężem stanu i przedsiębiorcą. Dlatego też cele polityczne w obrębie tej kultury tak łatwo utożsamiają się z celami religijnymi. To z tego powodu islamskim terrorystom tak łatwo jest oddawać swe życie za obłędne plany polityczne wymyślane przez ich przywódców. Walka o narodowe i ekonomiczne interesy zlewa się z religijną walką z niewiernymi.
Czy zatem skazani jesteśmy na konflikt cywilizacji? Wydaje się, że nie. Ale pod jednym warunkiem: naszemu zachodniemu domaganiu się od muzułmanów, żyjących w Europie i poza nią, respektowania praw wolnościowych – zwłaszcza w sferze wolności słowa i religii – nie może towarzyszyć jednoczesne lekceważenie tych praw im przynależnym. Bo czymże innym, jak nie pogwałceniem wolności religijnej i nadużyciem wolności słowa jest publikowanie treści świadomie szargających wartości, która pokaźna grupa ludzi żyjących na świecie uważa za święte. Dziennikarze gazety ukazującej się w ojczyźnie Kierkegaarda powinni wykazywać więcej zrozumienia dla religijnego wymiaru ludzkiej egzystencji.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 03/2006.