Przeciągające się obecnie spory wokół polityki zagranicznej rządu RP są efektem sztucznie podtrzymywanego od dłuższego czasu mitu o panującym konsensie co do zasadniczych celów tej polityki. Tu i ówdzie słyszało się stwierdzenie, że w zasadniczych kwestiach polityki zagranicznej wszystkie partie mówią u nas jednym głosem. Na pierwszy rzut oka w odniesieniu do przynajmniej dwóch kwestii taki konsens wydawał się czymś naprawdę realnym.
Od pierwszego pokomunistycznego rządu powołanego przez sejm kontraktowy po dziś dzień nie znalazł się nikt, kto by kwestionował słuszność naszej obecności w Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckim. Może z małymi wyjątkami początkowej niechęci środowisk postkomunistycznych wobec NATO, obłędnej koncepcji NATO-bis Lecha Wałęsy, a także oporów niektórych środowisk narodowych przed wstąpieniem do UE.
Klimat tej powszechnej zgody, a zwłaszcza konserwująca go jednostronność mediów w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie sprzyjały natomiast dyskusji na temat tego, czym te struktury wraz ze zmieniającą się rzeczywistością powinny być i jaką moglibyśmy w nich odgrywać rolę. Wyobraźnia polityczna ówczesnych elit zdawała się sięgać jedynie formalnego aktu włączenia nas do tych struktur. Wstąpienie do NATO i UE zostało potraktowane jako cel sam w sobie, który zwalnia od myślenia o tym, co będzie dalej. Środowiska postkomunistyczne i liberalne uznały wstąpienie do tych struktur za swoisty „koniec historii”, który kładzie kres naszemu samotnemu narodowemu dryfowaniu z bagażem „nieszczęsnego daru suwerenności”.
Tymczasem rozwój wydarzeń w świecie i Europie szybko sprowadził nas na ziemię. Okazało się, że do struktur zachodnich trudno było wejść, ale jeszcze trudniej jest się w nich odnaleźć. Kryzys wywołany atakiem terrorystycznym na USA, wojna w Afganistanie i w Iraku, klęska projektu unijnego traktatu konstytucyjnego, coraz wyraźniejsze przejawy re-nacjonalizacji polityki w Europie, a zwłaszcza w Niemczech, widmo kryzysu energetycznego na tle niepewnych stosunków z Rosją – wszystko to sprawiło, że nagle wzrosło niepomiernie zapotrzebowanie na samodzielne stanowisko w kwestii polityki zagranicznej i to widzianej w perspektywie narodowego interesu, a nie losu takiej czy innej struktury międzynarodowej.
Jedność w kwestii celów polityki zagranicznej szybko okazała się mitem. Nie było to jeszcze tak bardzo widoczne w przypadku czynnego poparcia dla polityki Stanów Zjednoczonych wobec Afganistanu i Iraku, bo sojusz z tym mocarstwem – zwłaszcza w obliczu rysującego się zbliżenia Berlin- Moskwa – jest naprawdę podstawą naszej racji stanu, ale już kryzys w Unii Europejskiej i napięcie w stosunkach z Niemcami i Rosją pokazały, że w podejściu do polityki zagranicznej istnieją dość poważne różnice między poszczególnymi partiami i środowiskami politycznymi.
SLD na przykład nie tylko nie widzi powodów, dla których nie moglibyśmy poprzeć odrzuconego już przez obywateli Francji i Holandii projektu europejskiej konstytucji, ale krytykuje także obecny rząd za skorzystanie z prawa weta wobec nowej umowy między Unią a Rosją w związku z zakazem importu polskiego mięsa. Z kolei środowiska liberalne krytykują zdecydowane reakcje rządowe na to, co się dzieje w Niemczech w związku z trudnym do przeoczenia i zlekceważenia procesem rewizji obrazu niemieckiej przeszłości, czego najbardziej spektakularnym przejawem był ostatnio pozew do Trybunału w Strasburgu złożony przez Powiernictwo Pruskie, domagające się zwrotu nieruchomości utraconych w wyniku II wojny światowej.
Wbrew pozorom nie jest to wcale błaha krytyka ani zwykłe czepianie się szczegółów. Kryje się za nią odmienna postawa w polityce zagranicznej, która przez sprzyjających jej komentatorów nazywana bywa „kompromisową” w odróżnieniu od postawy „godnościowej”, którą reprezentuje rząd. Nie trzeba oczywiście dodawać, że według tej typologii postawa czy też polityka kompromisowa jest przejawem rozsądku, poczucia realizmu i wiąże się ze skutecznością, podczas gdy polityka godnościowa to w istocie upieranie się przy racjach moralnych bądź imponderabiliach, które to upieranie niewiele ma wspólnego z realizmem, a już na pewno ze skutecznością. Zwolennicy polityki kompromisowej skłonni zapewne byliby sadzić, że rezygnacja z uregulowania stosunków własnościowych na naszych ziemiach zachodnich w traktacie o stosunkach dobrosąsiedzkich z Niemcami z 1991 r. była przejawem takiej właśnie polityki, podczas gdy obecne domaganie się od rządu niemieckiego stanowiska w sprawie wspomnianych pozwów jest już nie tylko wyrazem postawy godnościowej, ale wręcz histerii, jak uważają niektórzy posłowie Platformy Obywatelskiej. Podobnie rzecz się ma z traktatem konstytucyjnym UE. Zgoda Polski na osłabienie jej pozycji w Unii w stosunku do tego, co gwarantował nam traktat z Nicei, i dobrowolne wyrzeczenie się odniesienia do dziedzictwa chrześcijańskiego w podstawowym akcie prawnym wspólnoty mają zapewne – zdaniem SLD – być wyrazem rozsądnej polityki kompromisowej, która okaże się znacznie bardziej skuteczna na dłuższą metę. Pytanie tylko, dla kogo? O krytyce polskiego weta w związku z rosyjskim embargiem na polskie mięso nawet nie wspomnę, bo politycy tej partii uległość wobec Wielkiego Brata – bez względu na to, kto nim aktualnie jest – mają chyba we krwi. A zatem, jeśli zgodzimy się, że polityka zagraniczna ma przede wszystkim bronić narodowych interesów, a zwłaszcza zapewnić wielopłaszczyznowe bezpieczeństwo, kompromis nie może być przeciwstawiany godności. W przeciwnym wypadku bardzo łatwo może okazać się zdradą narodowego interesu.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 1/2007.