Co z „Logosem” – Słowem, które jest Bogiem? Dlaczego w szczególności młodzi ludzie, a i także dorośli, którzy z własnej winy stali się wtórnymi analfabetami, nie rozumieją już natury Boga? Czy to tylko efekt cyfryzacji świata i źle prowadzonej katechezy?
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo (J 1,1). Ten, jakże znany i nader często cytowany fragment Ewangelii Janowej nie jest niestety dobrze rozumiany przez większość wierzących. W szczególności sprawia on trudność interpretacyjną młodym odbiorcom, którzy mają szansę go odkrywać na szkolnej katechezie. Dlaczego? Przyczyn jest wiele, ale największą – takie jest moje zdanie – jest nieznajomość podstaw filozofii, jak też brak ogólnego oczytania. Trudno dziś zachęcić młodzież do czytania lektur z tak zwanego kanonu. Nawet dłuższe teksty zawarte w podręcznikach czytane są bez większego entuzjazmu. Dużą trudnością jest dziś analiza tekstu, gdyż wiele słów jest po prostu niezrozumiałych dla młodego odbiorcy. Cytowany zaś na wstępie fragment z Ewangelii świętego Jana jest tekstem nie tylko trudnym pod tym względem, ale też i kłopotliwym.
Już jakiś czas temu zastanawiałem się głębiej na tym, w jaki sposób poprzez język dokonuje się interpretacja otaczającej nas rzeczywistości. Rodzice, nauczyciele, księża i katecheci mają realny wpływ na to, jak widzą świat dzieci oraz jak kształtują one swój stosunek do świata wyrażany w języku. Humboldt, twórca jednego z kierunków językoznawstwa, postawił tezę, że język jest nie tylko środkiem komunikowania się, ale jest swoistym wyrazem ducha jego użytkowników. Jaki jest więc „duch”, lecz także i duchowość młodych ludzi, u których obserwujemy coraz to gwałtowniejsze zubożenie słownika? Jeśli przyjmiemy, że granice naszego języka wyznaczają granice naszego świata, wówczas uświadomimy sobie, jak bardzo „kurczy się” świat pokolenia, które edukujemy. Tu już nie chodzi o konflikt pokoleń, ale o konflikt światów. Duże „państwa językowe” są jak monarchie, których los jest przesądzony – upadną. Wyrastają za to niezliczone małe „państewka”, połączone w jedną wielką sieć. „Państewka” te nie są zdolne do samodzielnej egzystencji, zatem muszą korzystać z zasobów innych lub tworzyć swoiste „unie”. Tak więc, w myśl mojej koncepcji – będzie musiało nastąpić albo jeszcze większe „usieciowienie” językowych państewek, albo zarządzanie nimi w totalny, choć zakamuflowany, sposób przez „mózg” tej sieci. Lecz kto będzie tym „mózgiem”?
Co z „Logosem” – Słowem, które jest Bogiem? Dlaczego w szczególności młodzi ludzie, a i także dorośli, którzy z własnej winy stali się wtórnymi analfabetami, nie rozumieją już natury Boga? Czy to tylko efekt cyfryzacji świata i źle prowadzonej katechezy? Nie sądzę. Przyczyna musi być znacznie głębsza. Gdy ludzie odwracają się od źródła łaski Bożej lub też odrzucają łaskę Bożą, tracą nadprzyrodzone myśli. Kościół od wieków nas uczy, że łaska uczynkowa ubogaca nas w nadprzyrodzone myśli, dając zrozumienie prawdy. Trzeba nam stwierdzić z pełną otwartością, że w systemie edukacji nie ma już miejsca na terminy iście katolickie. Gdybyśmy jako nauczyciele katoliccy odważyli się być katolikami, spotkalibyśmy się z pewnymi formami represji społecznych. Uchodzi tylko katechetom, którzy i tak są z „innego świata”.
Wróćmy jednak do mojej myśli o logosie i języku jako narzędziu interpretacji rzeczywistości. Święty Jan mówi dalej tak: W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła (J 1, 4-5). Zadaniem rodziców i wychowawców młodych pokoleń jest, jak mówi z kolei święty Paweł, otwieranie innym oczu i odwracanie od ciemności do światła, a więc kierowanie do Słowa Wcielonego. Czy to powszechna praktyka? Wątpię. Język dorosłych i język młodych to często dwa różne języki. Co gorsza, wielu „dorosłych” implementuje język młodych, zatracając całe swoje dziedzictwo, na którym zostali wychowani. Słowa, które wypowiadamy, tworzą niewidzialną siatkę interpretacyjną świata. To właśnie dlatego zabieram głos w nazywaniu świata, takim jaki on jest naprawdę, czyli zawartym na kartach Pisma Świętego i Tradycji.
Kilka lat temu miałem sposobność uczestniczyć w pewnym eksperymencie społecznym. Byłem jednym z pierwszych ewaluatorów oświaty. Ich zadaniem było przygotowanie środowiska edukacyjnego nie tyle do poddania się zewnętrznej ocenie, ale do uruchomienia mechanizmów autoewalucji, czyli samooceny szkół. Wprowadzona nowa terminologia już na wstępie budziła opór nauczycieli. W swoich szkoleniach wykorzystywałem często bajkę o słoniu i pięciu ślepcach. Owi ślepcy postanowili przekonać się, jak wygląda słoń. Każdy z nich dotknął innej części słonia i na tej podstawie orzekał o naturze zwierzęcia. Żaden z nich nie miał racji. Mieliby rację, jeśli pracowaliby jako zespół. I właśnie do zespołowego działania zapraszałem nauczycieli. Projekt raczej się nie udał. Pominąwszy wszystkie kwestie polityczne, dlatego się nie udał, że posługiwaliśmy się nowym słowem, budzącym pewien lęk. Przypomina mi się znowu myśl Humboldta: „Język musi w każdym momencie swego istnienia posiadać to, co czyni zeń całość”. Myśmy wtedy nie mieli owej całości. Sami byliśmy jak ślepcy badający wycinek po wycinku słonia, czyli polską szkołę.
Arystoteles, a za nim święty Tomasz z Akwinu, którego darzę wielkim szacunkiem, twierdzili, że „oglądanie przedmiotów” w świetle prawdy jest tak cenne, gdyż rodzi mądrość rozumu i prowadzi do doskonalenia człowieka, które jest jego szczęściem. My, katolicy, winniśmy „oglądać przedmioty” w świetle Jezusa Chrystusa! To on jest naszą Prawdą! Skoro oglądu świata dokonujemy w świetle tej Prawdy, winniśmy używać słów, które ją jak najlepiej odzwierciedlają. Zatem zadaniem rodziców i wychowawców jest także nauczenie owego metafizycznego oglądania świata przez pryzmat nauki Kościoła. Jest jednak jeden podstawowy warunek – sami musimy tak postępować.
Nie sposób nie przytoczyć w tym miejscu słów Prymasa Tysiąclecia, jakie skierował do nauczycieli: Pracując z koleżankami i kolegami w szkole, często mówimy tylko językiem technicznym, administracyjnym, a zbyt mało używamy języka ludzi wolnych, ufających sobie. A mówił to w konkretnym czasie – zaprogramowanej laicyzacji. Niewiele jednak się zmieniło. Dziś też nie ustają dyskusje o wyrugowaniu religii ze szkół. Często atakuje się wszelkie inicjatywy o charakterze katolickim, tylko dlatego, że ktoś widzi w nich odwołanie do świata nadprzyrodzonego. Lecz nie można się poddawać, trzeba dziś mówić językiem ludzi wolnych. Lecz czym jest język ludzi wolnych? Parafrazując słowa Stefana Kardynała Wyszyńskiego, można skonstatować, że język ludzi wolnych to język Światłości, czyli Chrystusa. Masz odwagę używać tego języka? Jeśli nie – stajesz się niewolnikiem świata.
Kiedyś tam w przeszłości, opowiadając mi o Prymasie Tysiąclecia, osoba konwersująca ze mną zapytała mnie: „Czy twoje słowa kierowane do dzieci są światłością czy może ciemnością?” Nie odpowiedziałem wtedy, bo potrzebowałem się nad tym głębiej zastanowić. Ciekawą myśl podsuwa ewangelista Mateusz, kiedy przytacza słowa Pana Jezusa o tym, co czyni człowieka nieczystym. Opis ten kończy się – o dziwo! – zdaniem nawiązującym do zagadnienia światłości / ciemności: Lecz jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną (Mt 15, 14). Nauczyciel i rodzic powinni, zgodnie z nakazem Pana Jezusa, kierować do dzieci słowa światłości. Jeśli robią inaczej – z ich ust „wychodzi” ciemność, zatem w tej „mowie” są ślepcami.
Słowo w Prologu Ewangelii świętego Jana jest począdkiem Wszechrzeczy, bo jest Bogiem. To Słowo winno wychodzić z naszych ust, a tak naprawdę z naszego serca! Littera gesta docet, quid credas allegoria, Moralis quid agas, quo tendas anagogia. Sens dosłowny przekazuje wydarzenia, alegoria prowadzi do wiary, sens moralny mówi, co należy czynić, anagogia – dokąd dążyć (KKK 118).
Jarosław Haładuda
/md