Podobno wymyślili ją starożytni Grecy. Na logikę współczesnego pobieżnego obserwatora opinia mówiąca o kłopotach z demokracją wydaje się nie do obrony. Przecież grupowe decydowanie o losach wspólnoty tak plemiennej, jak później państwowej, wydaje się być naturalne. Jednak, z drugiej strony wielu z nas stwierdzi, że coś na rzeczy jest, a odpowiedź jak zwykle nie jest oczywista. Samo słowo pochodzi faktycznie od zbitki greckich słów „demos”, co oznacza lud, oraz „krateo” czyli rządzę, łącząc je, uzyskujemy „rządy ludu”. Nawet u Greków rzecz jednak nie przedstawiała się w sposób oczywisty, bowiem owe rządy, a więc uczestniczenie w decydowaniu o losach miasta-państwa, ograniczone były jedynie do mężczyzn będących wolnymi obywatelami ujętymi w odpowiednie spisy wyborców. Biorąc pod uwagę powszechne w starożytnej Grecji niewolnictwo, owa demokracja niekoniecznie była tym, co dziś sobie wyobrażamy pod tym pojęciem. Sami Grecy, zdaje się, nie byli pewni, jaki ustrój uznać za najlepszy i toczyli wokół niego spory, którym moglibyśmy dziś przydać miano naukowości. Sam Arystoteles, który za jedną z istotnych kwestii życia społecznego uważał wolność, wolał ustrój określony jako „politeia”, gdzie dominuje stan średni, który winien być jak najszerszy, co zabezpiecza kraj przed nagłymi zwrotami i rewolucjami. Demokracja zaś jest więc nieco niebezpieczna. Jeżeli weźmiemy pod uwagę temperament starożytnych, to pewnie miał rację.
Wracając do początkowej wątpliwości, trzeba jednak przyznać, że innym ludom starożytności również nie był obcy model, w którym zainteresowani uczestniczyli w podejmowaniu decyzji. Takie odwoływanie się do woli większości obok sakralnych wróżb czy losowania było dosyć popularne nawet w obozach wojskowych w chwilach przełomowych. Zresztą nawet osoby mające mgliste pojęcie o dawnych ustrojach wiedzą co nieco o wiecu, czyli ustroju wypracowanym przez naszych słowiańskich przodków, który był jedną z najprostszych form demokracji bezpośredniej. W zasadzie w każdym jako tako cywilizowanym ustroju demokratyczne procedury w jakimś stopniu miały swoje miejsce, chyba że chodziło w nim o dekonstrukcję wszelkich form społecznych związków w danym zrzeszeniu. Tego typu eksperymentów Polacy doświadczali najpierw pod zaborami, szczególnie w drugiej połowie XIX wieku pod zaborem rosyjskim, w czasie okupacji hitlerowskiej oraz w okresie PRL, kiedy to stworzono udawane procedury, które miały oszukiwać, właściwie nie wiadomo kogo co do istnienia demokracji, której na tę okoliczność nadano przydomek socjalistycznej.
W dzisiejszych czasach rzeczy wydają się wyglądać inaczej. Samo słowo demokracja zdominowało język debaty publicznej. Wszystko wydaje się być demokratyczne od procedur do wartości, które są na tyle istotne, że zadaniem krajów zachodu jest je promować na całym świecie, choćby w sposób zupełnie niedemokratyczny, a wręcz zgoła siłowy. Niebycie demokratycznym jest w zasadzie niemożliwe, w zasadzie skreśla daną osobę czy ustrój z listy rzeczy cywilizowanych. Może nawet stać się przyczyną ostracyzmu jak w dawnym systemie bycie antysocjalistycznym. Czasem nawet słyszymy hasło: „Nie ma demokracji dla wrogów demokracji”. Gołym okiem widać, jak w przeciągu minionego dwudziestokilkuletniego okresu powstało kolejne słowo-wytrych, które stało się jednym z ważniejszych w słowniku najważniejszych polityków i mediów masowych. Tak naprawdę nazbyt często mamy do czynienia z sytuacją, w której nie dowiemy się, jakie dany polityk czy publicysta reprezentuje poglądy na gospodarkę czy jaki posiada światopogląd, ale usłyszymy, że jest demokratą, a kto zaprzecza temu, co mówi, cokolwiek mówi, demokratą nie jest. Taki bełkot jest jedynie początkiem problemów. W toku toczącej się w Polsce i Europie dyskusji dokonał się bowiem bardzo ciekawy, acz niezauważalny gołym okiem z dnia na dzień przełom. „Demokracja” zawłaszczyła sobie bowiem poprzez swych walczących „przedstawicieli” część kwestii do tej pory pozostających poza jej rozstrzygnięciami. Np. sprawa kierowania się przez urzędników światopoglądem jest sprzeczna ze wspomnianymi już „wartościami demokratycznymi”. W ogóle odnoszenie zasad wiary do kwestii życia społecznego jest w tym kontekście niedopuszczalne. W ten sposób zastrzega się ten termin do kwestii jakiegoś wąsko rozumianego jednego światopoglądu. Jest to kolejny przykład na to, że kiedy ktoś coś mówi, to na początku musimy ustalić, co tak naprawdę ma na myśli.
Kwestią zasadniczą dla nas dziś jest w takim razie ustalenie, czy i ewentualnie jaką demokracją jest obecny porządek państwowy. Kiedy głosujemy w lokalach wyborczych w zasadzie odpowiadamy na dwa pytania:, którą partię bądź komitet wyborczy popieramy oraz którego kandydata w jego ramach darzymy największym zaufaniem. Wyjątkiem są tu wybory prezydentów i burmistrzów miast oraz wójtów gmin, prezydenta państwa oraz od jakiegoś czasu senatora z naszego okręgu. Jeśli chodzi o pierwsze z wymienionych pytań, to zawiera się ono w kwestii, jaki kierunek polityczny społeczeństwo preferuje. Stosownie do odpowiedzi władze państwowe wyłonione w wyniku tej procedury winny programować i realizować preferencje swoich wyborców. Sprawa ta jednak tylko na pozór jest taka prosta. Pierwszą rafą, o którą rozbija się taka procedura, są listy wyborcze, na których parte lokują swoich kandydatów. Obserwując je coraz częściej, ma się wrażenie, że nie odzwierciedlają one żadnych programów, często zapełniają je ludzie znani z różnych aspektów życia, ale niekoniecznie tego, czym winna się zająć władza ustawodawcza. I tak, widnieją na nich artyści, sportowcy, celebryci, a nawet skandaliści, o których nic pewnego powiedzieć nie można. Z kolei inna grupa kandydatów, która znalazła się tam z woli wąskich kręgów decyzyjnych w swych partiach jest od nich następnie całkowicie zależna, ich głos publiczny musi więc być całkowicie zgodny z wolą i intencjami liderów.
Często wyborca, poddany pewnej presji mówiącej o tym, że branie udziału w wyborach jest jego obowiązkiem obywatelskim, głosuje na tego, kto wydaje mu się bardziej sympatyczny i ładnie wygląda przed kamerą. W okresie kampanii można niejednokrotnie śledzić pojedynki medialne przedstawicieli różnych ugrupowań, w których najważniejsze jest nie to, kto jest bliższy prawdy, czyli w tym wypadku reprezentuje lepszą koncepcję realizacji dobra wspólnego, lecz ten, kto zmiażdżył przeciwnika. Do tego dochodzi kilka innych czynników, które skutecznie zniechęcają obywateli do zainteresowania życiem społecznym, wśród nich powszechnie obserwowane wędrówki posłów, senatorów, a niekiedy radnych z partii do partii tak w czasie wyborczym, jak w okresie trwania kadencji poszczególnych ciał. Przyczyny takich działań w mediach często sprowadzane bywają do poziomu realizacji transakcji politycznych, obejmowania stanowisk i obietnic uzyskiwania miejsc na listach partii „biorących”. W sporze politycznym ogromnie dużo miejsca poświęca się również dyskusji nad tym czy dana decyzja i regulacja prawna jest zgodna z polityką i regulacjami Unii Europejskiej. Podnoszenie tej kwestii jest niezmiernie ciekawe, bowiem w okresie przed referendum akcesyjnym mówiono społeczeństwu, że instytucja ta nie ingeruje w wewnętrzne kwestie państw członkowskich. Skoro obecnie sytuacja przedstawia się inaczej, to u wielu wyborców rodzi się pytanie, po co wybierać krajowych polityków. Z tej perspektywy patrząc, pracami mającymi na celu wdrażanie prawa unijnego w Polsce mogliby się zająć niewybieralni fachowcy, którzy wiedzą, o co chodzi.
Ta ostatnia kwestia rodzi niestety kolejną: wyborca lubi mieć świadomość, że wybierając, przyczynia się do tworzenia realnej władzy bądź uczestniczy w procesie decyzyjnym w kwestiach obejmujących ważne obszary jego życia bez względu na to, czy będzie to poziom samorządu, parlamentu czy zrzeszeń ponadpaństwowych. Jeżeli ten czynnik odejmiemy, to tym samym generujemy zniechęcenie i niechęć myślenia o sprawach publicznych w ogóle. Te i tak ze względu na skomplikowanie rzeczywistości wymagają ze strony wszystkich wiele naprawdę ciężkiej pracy polityków i mediów, które powinny o życiu społecznym mówić w duchu rzetelnej informacji i formacji. Wreszcie oczekiwany jest tu również wysiłek społeczny wyborców, których rzeczywiste elity polityczne winny traktować tak, jak oni na to zasługują, czyli jak reprezentanta suwerena, którym przecież jest naród. Jeżeli społeczeństwo dojdzie do przekonania, że głosując uczestniczy w pustym ceremoniale, to władza będzie zmuszona jak w minionym systemie środkami represji zmusić go do pójścia do urn lub pogodzić się z rzeczywistością i przestać udawać, że jest demokratyczną. Skutki zarówno jednego jak i drugiego nie dadzą na siebie długo czekać i nie będą dla nikogo miłe. Historia, także najnowsza, zna wiele przykładów upadku fasad, za którymi nic nie stało i za każdym razem przemiany te pociągały za sobą tragiczne eksplozje społeczne, po których trzeba było włożyć wiele wysiłku, by rzeczy doszły do jakiegoś ładu.
Piotr Sutowicz
Artykuł ukazał się w listopadowym numerze miesięcznika „Słowo Wrocławian”
mm