Kontemplacja na wakacjach

2013/01/19

Arystoteles ze Stagiry, wielki geniusz kultury klasycznej, uważał kontemplację za najwartościowszy – aczkolwiek dostępny tylko nielicznym – sposób spędzania czasu, a nawet całego życia.

Według starożytnego uczonego kontemplacja (po grecku theoria) polegała właściwie na prowadzeniu namysłu teoretycznego, a mówiąc językiem bardziej współczesnym – na uprawianiu filozofii czy w ogóle nauki, która co do zakresu i treści pokrywała się wówczas w dużej mierze z dziedziną filozofii. Była to systematyczna refleksja nad światem i samym człowiekiem w perspektywie tego, co najważniejsze, konieczne, wiecznotrwałe, co zawsze pozostaje takie samo pomimo nieustannej zmienności przyrody, obyczajów, sojuszy politycznych itp.

Kontemplacja kierowała się również ku samemu faktowi istnienia poszczególnych bytów, stając się wówczas – jak zauważa metafizyk, profesor Mieczysław Gogacz – źródłem religii naturalnej, a więc „zaczątkowej”, jeszcze niewzbogaconej przez Objawienie. Taka pierwotna religia w bardziej skonkretyzowanej formie z reguły dotyczyła tego, co w naturze szczególnie mocne, władcze i majestatyczne, jak sokół (bóg Horus) i Słońce (bóg Re) u starożytnych Egipcjan albo dąb przez długie wieki czczony wśród Słowian. Z dzisiejszej perspektywy są to już oczywiście kulty pogańskie.

Deficyt kontemplacji

Wraz z nastaniem i upowszechnieniem się chrześcijaństwa kontemplacja nabrała bowiem wyraźnego charakteru nadprzyrodzonego: stała się pogłębioną uwagą kierowaną na Boga Jedynego i na to wszystko, co stanowi przejaw Bożego działania w kosmosie – w świecie przyrody i ludzkich spraw. Z tego rodzaju postawą oraz zachętami do jej praktykowania spotykamy się dzisiaj szczególnie w dłuższych okresach liturgicznego wyciszenia, jakimi w Kościele katolickim są Wielki Post i Adwent.

Na co dzień, w wirze zajęć i kłopotów, trudno o kontemplację, zarówno tę filozoficzną, jak i religijną. Co prawda niedzielny spacer lub cotygodniowy wyjazd mogłyby stwarzać do tego znakomitą okazję. Przeważnie jednak stają się one po prostu czasem panicznej ucieczki (w rozrywkę, handel, spotkania towarzyskie…) przed codziennością, którą na ogół postrzegamy jako nudną, męczącą i jałową. Ucieczka ta zresztą również bywa nieudana, co w twardych, choć poetyckich słowach ujął Leopold Staff w wierszu Przechadzka niedzielna z tomu Wysokie drzewa „Rozwiewa (…) pieszczone cały tydzień złudy/ Morderczyni okrutna nadziei, niedziela,/ Obnażycielka pustki, stręczycielka nudy,/ Którą szafuje hojnie i wszystkich obdziela./ Przypomina się jutro. Milcząc myślą o nim/ I o nowym tygodniu, dławiącym jak zmora,/ Ponurym jak skład węgla, podłym jak anonim/ Nigdy nieodgadłego, chytrego autora”. Czyżby więc kontemplatycy, w przeciwieństwie do aktywistów, zostali przez współczesność skazani na wymarcie, a sama kontemplacja na całkowity zanik?

Droga dla wybranych?

Może sprawa nie wygląda tak beznadziejnie. Pocieszmy się zresztą tym, że już w epoce Arystotelesa, czyli ponad 2300 lat temu, kontemplacyjna postawa życiowa nie była powszechnie praktykowana, co ów filozof z właściwą sobie ironią odnotował w Etyce Nikomachejskiej: „(…) ogół [ludzi] objawia naturę zgoła niewolniczą, wybierając tryb życia odpowiedni dla bydła”. Współcześnie takie nastawienie zwykło się określać jako konsumpcjonizm lub materializm praktyczny – i trzeba przyznać, że nadal przeważa on znacznie nad stylem życia ukierunkowanym na kontemplację.

Albowiem długa i kręta jest droga systematycznej kontemplacji, a ciągnie się ona przez zdumienie, podziw i zachwyt, prowadząc do oglądu, wglądu i refleksji. To droga na tej ziemi dostępna jedynie człowiekowi: „Potok się nie zdumiewa (…). Lecz zdumiewa się człowiek. Próg, który świat w nim przekracza, jest progiem zdumienia” (Jan Paweł II, Tryptyk rzymski). Może napiszmy ostrożniej: nie jest to droga kontemplacji, lecz ścieżka, którą trzeba mozolnie wydeptywać, niczym w mrocznym gąszczu, pośród niesprzyjających okoliczności wewnętrznych i zewnętrznych, takich jak różne namiętności, potrzeby, rozproszenia, interesy…

Od czasu do czasu jednak niemal wszyscy stajemy się kontemplatykami, chociaż czynimy to mniej lub bardziej dobrowolnie, mniej lub bardziej świadomie. Dzieje się tak najczęściej podczas wakacji i urlopów. (Przy okazji wyjaśnijmy, że wakacje to ten dziwny okres, w którym znużeni całorocznym pędem mieszkańcy wielkich miast masowo opuszczają swoje siedziby, aby po kilku lub kilkunastu godzinach męczącej podróży znowu spotkać się w tłumie nad morzem lub w górach…).

Przedmiotem naszego „namysłu”, jak powiedziałby nieśmiertelny Arystoteles, bywa najczęściej jakiś wytwór natury albo sztuki. Rozróżnienie to zresztą coraz bardziej się zaciera, gdyż trudno już dzisiaj znaleźć na ziemi miejsce, w którym działalność przyrody nie splatałaby się licznymi wątkami z różnorodną pracą ludzkich umysłów i rąk. Najrozleglejszym miejscem takiego spotkania natury z kulturą jest krajobraz (przeważnie, jak zauważyliśmy, noszący cechy antropogenne). Wybitny, acz często niedoceniany psycholog i filozof niemiecki Karol Jaspers w szkicu Źródła filozofii zanotował interesujące spostrzeżenie, że ojczysty kraj i krajobraz należą do rzeczy, które podtrzymują w nas wiarę i zaufanie na przekór całkowitej zawodności świata – czyli, można by rzec, stają się bogatym źródłem pociechy.

Ślady piękna

A dzieła sztuki, czyli twory artystyczne lub techniczne (od łacińskiego ars i greckiego techne – sztuka)? To z kolei najczęściej są zabytki, czyli „pamiątki przeszłości”, jak je niegdyś nazywano. Na szczęście u nas jeszcze trochę ich pozostało, aczkolwiek nie możemy się w tej dziedzinie równać z wieloma innymi krajami Europy. Może 400-letnia (a właściwie 50- letnia, gdyż od fundamentów odbudowana) Warszawa robi wrażenie na przybyszach ze Stanów Zjednoczonych, gdzie większość rzeczy liczy sobie nie więcej niż 100 lat – ale na pewno nie na Włochach, Niemcach ani Francuzach. Znamienną opinię na ten temat zanotował w swoich Wspomnieniach ojciec Józef Maria Bocheński, dominikanin i filozof: „Często najmniejsze nawet miasteczko [włoskie] posiada tyle i takich zabytków, że cały skarbiec narodowy, powiedzmy Polski albo Szwajcarii, nie może się z nimi równać. Śmieszą mnie więc rodacy pyszniący się wobec cudzoziemców owymi arcyskromnymi pomnikami, jakie nam nasza krwawa historia łaskawie pozostawiła. Nie ma czym się pysznić. Jesteśmy pod tym względem zapadłą europejską prowincją”. Chciałoby się dodać – nie tylko pod tym względem.

Tę gorzką prawdę można nieco osłodzić uwagą, że przecież nasze polskie zabytki znajdują się pod czujną, fachową opieką urzędowych stróżów, czyli wojewódzkich konserwatorów zabytków, generalnego konserwatora zabytków, a także ministra „właściwego do spraw kultury i dziedzictwa narodowego”. Nie brakuje też w tej dziedzinie odpowiednich aktów prawnych (bo w Polsce brakuje wielu rzeczy, ale akurat ustaw, uchwał, rozporządzeń i dyrektyw mamy pod dostatkiem). Można by powiedzieć: dobry Panie, daj każdemu człowiekowi taką opiekę, jaką otacza się w Polsce wszelkie zabytki.


Otoczenie gór szczególnie sprzyja kontemplacji |
Fot. Archiwum

Każda jednak wyprawa w teren świadczy często o czymś zgoła odmiennym. Ileż to w naszych miastach i miasteczkach stoi ruder – rozsypujących się, ale opatrzonych tabliczką z napisem „Zabytek prawem chroniony”. Na czym ta ochrona polega, dalibóg, nie wiadomo. Chyba na tym, że dany gmach może spokojnie popadać w ruinę aż do całkowitego utożsamienia się z gruntem, na którym został posadowiony. Tak przynajmniej bywa w przypadku zabytków państwowych. Co innego natomiast, gdy taka budowla znajduje się w posiadaniu prywatnym: żeby cokolwiek w niej zmienić, przebudować, udoskonalić, trzeba zdobyć mnóstwo pozwoleń, uzgodnień, specjalistycznych opinii itp. Nic dziwnego, że niektórzy desperaci, nie mając czasu, pieniędzy lub ochoty, aby się przez ten biurokratyczny busz przebijać, po prostu podkładają ogień pod swoje zabytki i w ten sposób pozbywają się kłopotu. Nie grozi za to żadna lub jest niewielka, a parcela, częstokroć warta znacznie więcej niż ów budynek, zostaje uwolniona pod dalsze zagospodarowanie. Wydaje się zatem, że ochrona zabytków w Polsce jest z jednej strony niewystarczająca, ale z drugiej – nadmiernie restrykcyjna i uciążliwa. Gdyby podobne przepisy obowiązywały we wczesnośredniowiecznej Polsce, na Wawelu nigdy nie wyrósłby imponujący kompleks różnorodnych zabudowań, lecz do dzisiaj pozostałaby tam jedynie preromańska rotunda (świątynia na planie okręgu), którą wybudowano w X wieku.

Tym sposobem od wzniosłego zagadnienia kontemplacji bezwiednie przeszliśmy do bieżących spraw krajowych. Okazuje się więc, że twarda rzeczywistość nie daje nam spokoju, zupełnie jak w Weselu Stanisława Wyspiańskiego, gdzie natrętny Czepiec przerywa Dziennikarzowi zadumę pytaniem: „Cóż tam, panie, w polityce?”. Pocieszmy się jednak tym, że według Arystotelesa działalność polityczna – a więc chyba i rozmowa – jest drugim, po kontemplacji, najlepszym sposobem spędzania czasu.

Paweł Borkowski

Artykuł ukazał się w numerze 06-07/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej