Ponowoczesność konfiskuje nasze domostwa i ojcowizny (czyli etymologicznie etosy). Wysiedla nas, skazując na wieczną migrację po świecie wątpliwych wartości.
Nasze życiowe podróżowania odbywały się zawsze w świecie oznaczonym drogowskazami. Najważniejsze z nich (kategoria znaków nakazu) była tak naprawdę światem naszych wartości. Przekazywanych jak największy dar. Jak światło latarnika.
Szkieletowa konstrukcja wartości używana dotychczas w cywilizacji zachodniej pochodzi od Arystotelesa. W tej konfiguracji wartości ułożone są w sposób hierarchiczny. Obrazowo tą hierarchię przedstawić można jako piramidę schodkową. Jeżeli pierwszy schodek uznamy za cel, to po jego osiągnięciu tenże cel staje się środkiem do osiągnięcia kolejnego poziomu, ten z kolei do następnego. Motorem napędzającym ten pochód w górę jest możliwość instrumentalnego użycia celu niższego jako środka do wyższego. Jednak w ten sposób nie można postępować w nieskończoność (arystotelesowska zasada: non est procedendum ad infinitum). Musi istnieć cel ostateczny, to znaczy taki, który nie może stać się środkiem o osiągnięcia czegoś wyższego, ponieważ nic wyższego już nie istnieje. Cel najwyższy jest celem samym w sobie. To wartość absolutna. Nie ma ponad nią żadnej innej. Wartość najwyższą osiąga się ze względu na nią samą.
To wspinanie się do wartości absolutnej można przedstawić (matematycznie) jako dwusieczną kąta prostego wpisaną w układ współrzędnych x i y. Jeżeli x i y przybierają zawsze taką samą wartość (x = y), to uzyskujemy wykres półprostej która jest jednocześnie dwusieczną kąta prostego (tzn. dzieli na połowy układ współrzędnych). Taki wykres wykazuje idealną harmonię względem osi poziomej (x) i pionowej (y). Taką harmonię (wracając do terminologii arystotelesowskiej) nazywamy złotym środkiem lub umiarem. Jego istotą jest zachowanie idealnej proporcji między wzrostem a postępem, między punktami ekstremalnymi lub wartościami granicznymi. Tą umiejętność w postaci trwałej predyspozycji nazywano cnotą, i stąd łacińska maksyma: in medio stat virtus (cnota leży pośrodku). Naruszanie tej równowagi zawsze prowadziło do przesady i nie zyskiwało powszechnej aprobaty moralnej.
Czasy ponowoczesne kasują oś wertykalną. Żadnego patrzenia w górę. No chyba że w Sylwestra na fajerwerki. Nasze życie zostaje rozpisane tylko na linii horyzontalnej (poziomej i materialnej). To jest pokłosie nietzscheańskich haseł (Bóg umarł. Pozostańcie wierni ziemi). Zajmijcie się tym, co lubicie. Bo innego lubienie (narzuconego) nie ma.
Człowiek przestaje być postrzegany jako osoba. Przestaje odczuwać nawet taką potrzebę. Rozmazany na poziomie biologicznej egzystencji staje się n-tym konsumentem. Jego rdzeniem nie jest osobowość tylko zindywidualizowane preferencje. Indywidualne preferencje są bardzo ważne dla konsumentów a może jeszcze bardziej dla menadżerów którzy starają się konsumentów usatysfakcjonować poprzez złożony proces kształtowania preferencji. W każdym razie powstaje szczególna, bo symbiotyczna więź dwóch organizmów oparta na obustronnej korzyści. Konsument otrzymuje horyzont „wartości” będących odbiciem preferencji które są aktualnie bardzo trendy. Menadżer umie je zaspokajać. Utracona harmonia między postępem i wzrastaniem zastąpiona zostaje doskonałą harmonią między zapotrzebowaniem a produktem (popytem a podażą). I właśnie w tej relacji odnajduje przyjazne środowisko niczym nieograniczona, radosna i pełna polotu twórczość w sferze tego, co można nazwać ważnym, potrzebnym, chcianym czyli preferowanym. W takiej perspektywie świat wydobywa się z zakola siermiężnej szarości i wpływa na ocean wielobarwny, wszystkomożliwy, dalekonośny i wszechtolerancyjny. Tylko w tym „indywidualnym wszechświecie” mogę spodziewać się spełnienia. Żadna uniwersalna okowa nie jest w stanie zaspokoić w pełni indywidualnych oczekiwań. Tak jak w świecie mody prêt-à-porter.
Dlatego naszą dzisiejszą hierarchią wartości staje się brak hierarchii wartości. Układanie czegokolwiek w jakikolwiek system nie ma sensu. Wszystko dzieje się w życiu ad hoc i taktowane jest rytmem upodobań konsumpcyjnych. W zaspokajaniu kryje się sens naszego codziennego dreptania. Bo tak naprawdę postmodernizm obiecuje nam wyprawę po złote runo, ale ostatecznie na kopertach naszych życiowych przeznaczeń pisze sympatycznym atramentem: donikąd.
Nazywam to multiwartością. Najbardziej miałkim, nijakim i reklamowym przesłaniem lewicowych logistyków. Można w nim pomieścić wszystko: ideologię gender, LGBT, aborcję, eutanazję, feminizm, ekologię, tolerancję, multikulturowość i oczywiście wszystkiemu winnych cyklistów. W etyce (mówiąc językiem lotnictwa) przechodzimy na drugi krąg. Ale gdybyśmy wykonali ich nawet nieskończoną liczbę, to i tak lądowanie będzie niemożliwe. Przyczyna jest prosta; proponowany system wartości przypomina patchwork: zszywkę łat pochodzących z oddalonych od siebie i nie do pogodzenia całości. Ale może w tym właśnie tkwi problem: w godzeniu niemożliwego do pogodzenia. I może to właśnie jest dzisiejsza strategia. Otwarcie przestrzeni dla totalnej inności zaprzeczającej jakiejkolwiek zgodności, logice, i co tu mówić: zdrowemu rozsądkowi.
Ks. dr Marek Żejmo
/md