Już dawno skupiono się na polityce jako sposobie sprawowania władzy, a nie jako „roztropnej trosce o dobro wspólne”.
Wydarzenia, jakie miały miejsce w drugiej połowie grudnia ubiegłego roku i w styczniu A.D. 2017, których sprawcą bez wątpienia pozostaje polska klasa polityczna, są przedmiotem różnorakiej oceny publicystycznej oraz analizy politycznej. Podstawowe pytanie oceniających najczęściej bywa sprowadzone do kwestii: czy protesty sejmowej opozycji połączone z wysiłkami wzbudzenia masowych protestów społecznych i niewątpliwej próby wywołania jakiejś interwencji czynników zagranicznych wobec działań władzy były niezgrabnymi i mało skoordynowanymi działaniami mającymi jedynie wyrażać sprzeciw, czy też, jak chcą inni, świadczą o próbie przeprowadzenia w naszym kraju zamachu stanu? Jeżeli mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem, to lekko ironizując, można powiedzieć: jaki „stan”, taki zamach. Bez względu jednak na to, co tkwiło u korzeni niewątpliwych napięć społeczno-politycznych, przebieg wydarzeń każe zadać sobie zupełnie odrębne pytanie, które nie wiedzieć czemu jakoś w mediach i dyskusjach społecznych wypływa mało, stanowczo za mało.
Wątpliwy przykład
Jeżeli klasa polityczna – tak ta sprawująca władzę, jak i ta w opozycji – zachowuje się w określony sposób, to jak można mówić o jej autorytecie społecznym w szerszym rozumieniu? Sprowadzając to do drobnego przykładu, można zapytać: co ma mówić w szkole nauczyciel WOS-u o wybranych posłach będących reprezentantami narodu? Jak ma mówić o dobru wspólnym w sytuacji zachowań, które niespecjalnie odróżniają się od sposobu funkcjonowania przypadkowych gości w przydrożnej oberży? Bynajmniej nie chodzi tu o sklasyfikowanie obozów politycznych i tego, kto zachował się lepiej, a kto gorzej, bądź też która strona sporu przez ujawnione działania skompromitowała się w oczach społecznych najbardziej. Najważniejszy jest tu fakt, że ujawnione niechlubne fakty naprawdę miały miejsce. Ktoś tam naprawdę wystawiał mniej lub bardziej lipne faktury, inny latał do Portugalii. Nie trzeba tych osób wymieniać z nazwiska – o kogo chodzi, wiadomo. Dla strony rządzącej chwilowo oczywiście ujawnienie tych faktów jest powodem do pewnej satysfakcji. Pokazuje bowiem, że przeciwnik, głosząc szczytne hasła, używa ich jedynie jako parawanu do realizacji celów, które mają się do moralności tak, jak państwowe rachunki za ośmiorniczki do troski o publiczne pieniądze. W dalszej jednak perspektywie tego typu obraz jest szkodliwy, prowadząc prędzej czy później do prostych wnioskowań – „wszyscy kradną i kłamią”. Jeżeli powyższy pogląd rozszerzy się, to można życzyć powodzenia temu, kto chciałby budować autorytet władzy jako takiej. Jak ma się zachować policjant w imię porządku publicznego zwracający uwagę śmiecącemu obywatelowi, gdy usłyszy, iż jest narzędziem owych będących u władzy złodziei i w związku z tym nie ma prawa do nagabywania ludzi, którzy ciężko pracują i swymi podatkami, pobieranymi zresztą bez ich zgody, utrzymują owych „niemoralnych” darmozjadów?
Z drugiej strony na pewno nie służą budowaniu autorytetu klasy politycznej media, które jak się wydaje, okopały się po dwóch stronach sporu, dzieląc swych czytelników, słuchaczy i widzów na odizolowane plemiona, które przenoszą spór w dół. Ileż to kłótni rodzinnych i sąsiedzkich wywołała ocena działań polityków widzianych z medialnej perspektywy! Co jest w tym najgorsze, przestrzeń do wzajemnej dyskusji i dochodzenia do racji została skutecznie zlikwidowana przez przekaz oparty na memach mających na celu zohydzenie przeciwnika. Czasami, przeglądając niektóre z prezentacji, można niestety dojść do wniosku, że czerpią one niezależnie od obecnej optyki politycznej z pisma „Der Stürmer”, które w ten sposób staje się wzorem współczesnej debaty politycznej. Nie chodzi o to, by politycy nie prowadzili ze sobą sporu. Nie można udawać, że nie istnieje światopoglądowa lewica i prawica, chociaż, jeśli chodzi o gospodarkę czy geopolitykę, to podział taki na pewno nie jest specjalnie aktualny. Zwyczajnie, podstawową kwestią jest jakość sporu, który powinien jednak być sprowadzony do jakiegoś meritum i maksymalnie odpersonalizowany. Nie jest to oczywiście łatwe. Media społecznościowe, które w coraz większym stopniu zdają się stanowić narzędzie polemiki i komunikacji, nakładają na komunikaty, także polityczne, kaganiec bycia krótkimi, zwięzłymi i maksymalnie emocjonalnymi, poważnych problemów nie można tu rozwinąć. Zresztą nikt nie jest specjalnie tym zainteresowany. Piszącym również wydaje się, że czytelnik bądź widz skupi się na przekazie tylko przez krótką chwilę i jedyne, co można zrobić, to dać mu informację, która pozwoli nabrać przekonania, że piszący ma rację. Czy będzie to wynikało z faktu, że potrafi on redagować krótkie zdania, czy celnie uderzać w wady przeciwników, czy też najzwyczajniej ładniej się „zwizualizować”, nie ma znaczenia. Również bardzo istotne dotychczas pojęcia prawdy i fałszu mogą być przydatne jedynie przez chwilę. Życie publiczne jest jednym z tych obszarów, w których niestety pojęcia te wraz z „moralnością” zostały zużyte do granic możliwości. W świadomości społecznej fakt, iż wiadomość jest prawdziwa lub nie, zdaje się mieć mniejsze znaczenie od tego, czy jest w stanie skupić na chwilę uwagę odbiorców. Podobnie jak jest z informacjami, że określony polityk prowadzi moralne lub niemoralne życie osobiste.
Czy elita to elita?
Dosyć surowy i pesymistyczny opis klasy politycznej oraz sposobów jej funkcjonowania w życiu społecznym musi prowadzić do pytania, czy tak powinno być? Dla normalnie myślących odpowiedź wydaje się prosta, chociaż w obecnym ustroju i sposobie wyłaniania elity nic nie jest oczywiste. Bowiem już na poziomie wyborów spór personalny, a nawet, ściślej mówiąc, emocjonalny bierze górę nad innymi aspektami polityki i nie jest to wyłącznie nasza krajowa przypadłość. Włoski Ruch Pięciu Gwiazd na scenie politycznej w swej ojczyźnie zaszedł znacznie dalej niż Partia Przyjaciół Piwa u nas w latach 90. XX w., choć z drugiej strony nie jest to nazbyt oczywisty powód do dumy z powodu politycznej odpowiedzialności ludzi kreujących elity, jak i wyborców. Niewątpliwie przecież, w każdych naszych wyborach odpowiednie miejsce na listach poszczególnych partii zajmują np. ludzie znani z tego, że są znani, a nie eksperci od poszczególnych kwestii społecznych czy ekonomicznych. Drugą grupę stanowią po prostu ci ładnie wyglądający, mogący się podobać określonej grupie wyborczej. Inni kandydaci z kolei mają służyć zszokowaniu, zwróceniu uwagi na listę czymś niebanalnym. Nie miejsce tu na imienne przykłady, jest ich na tyle dużo, że każdy znajdzie sobie exemplum pasujące do opisu.
W rzeczywistości wiele wskazuje na to, że dotychczas stosowane metody wyłaniania elit politycznych po prostu wyczerpały się. Świat Zachodu, którego częścią niewątpliwie jesteśmy, znalazł się w kryzysie. Po pierwsze, spindoktorzy, w których ręce partie oddawały coraz większe obszary polityki, zinstrumentalizowali ją i dostosowali do swoich celów, a skoro mają płacone za utrzymanie swojego szyldu u władzy, robią to tak, jak zostali nauczeni na swoich macierzystych lewicowych uniwersytetach, gdzie już dawno skupiono się na polityce jako sposobie sprawowania władzy, a nie jako „roztropnej trosce o dobro wspólne”. Hasła i programy polityczne poddano specyficznej obróbce tak, by jak najbardziej przypominały siebie wzajemnie. Wreszcie ludzie od gospodarki, którzy mają w swoich rękach większy zakres władzy niż niejedno państwo, w wielu wypadkach pragną wywierać coraz większy wpływ na decyzje polityczne, tak by „słuszność była po ich stronie”. Na pewno więc w ich interesie leży szukanie nijakości i ograniczanie sporu politycznego do jak najbardziej jałowych dyskusji, by był on jak najdalszy od jakiegokolwiek meritum.
Czy w związku z tym obecny kształt demokracji jako taki ma jakąś przyszłość? Nie należy przecież wykluczyć, że prędzej czy później społeczeństwa zorientują się, że są ofiarami pewnego oszustwa i coś zechcą z tym zrobić. Trudno odpowiedzieć na pytanie, co będzie. Z pewnością głowią się nad tym think-tanki oraz wywiadownie czołowych mocarstw światowych i kompleksów militarno-przemysłowych. Wbrew pozorom również uniwersytety zaczynają być miejscem pewnego namysłu nad możliwymi scenariuszami rozwoju życia społecznego. Wracając do pytania o demokrację, można chyba zaryzykować pewną jego przebudowę, a właściwie ucieczkę od odpowiedzi. Tak naprawdę sednem życia zbiorowego w cywilizacji łacińskiej jest przecież dobro wspólne, które na poziomie np. państwa polskiego możemy nazwać interesem narodowym. Istotne jest, by elita bez względu na to, jak wyłoniona, miała na celu przede wszystkim realizację właśnie owego interesu. Wtedy z pewnością będzie prościej. Społeczeństwo może ją szanować i włączyć się do pracy, z której celami będzie się identyfikowało. Jeżeli tak do tego nie podejdziemy, to co? Jeszcze przez jakiś czas będziemy cieszyć się występami „demokratycznie” wybieranych przedstawicieli społeczeństwa, tańcujących, śpiewających czy „skaczących na jednej nóżce”, ale po tym niech nikt nie liczy na autorytet władzy i jakikolwiek szacunek dla ludzi mających z nią cokolwiek wspólnego.
Piotr Sutowicz
pgw