Nie wydaje się bezsensowna wysokość sankcji, jaka spotyka spóźnialskich samorządowców
Wbrew pozorom, perturbacje, jakie na naszej scenie politycznej wywołał fakt niezłożenia w terminie oświadczeń majątkowych przez 174 burmistrzów i prezydentów miast z Hanną Gronkiewicz–Waltz na czele, nie są wcale błahej natury. I to bynajmniej nie z tego powodu, że narażają państwo – czyli nas wszystkich – na znaczne wydatki związane z nowymi wyborami. Gdyby to była tylko sprawa pieniędzy, może i warto byłoby zapłacić za naukę demokracji. Ale gra toczy się o znacznie poważniejszą stawkę, której nie da się wprost przeliczyć na mamonę. Jakkolwiek by to patetycznie brzmiało, chodzi o szacunek dla prawa i sposób, w jaki jest ono postrzegane przez zwykłych obywateli.
W ogniu politycznej walki o interpretację przepisów prawnych, na podstawie których owych 174 włodarzy naszych miast miało stracić swoje mandaty, padły argumenty podważające sens tych przepisów. Pomijając już fakt, że cały spór wybuchł dopiero z chwilą, gdy okazało się, że wśród zapominalskich jest urzędująca prezydent Warszawy, a w międzyczasie kilku burmistrzów zdążyło już stracić swoje mandaty w wyniku decyzji rad miejskich, zadziwiające wydaje się, że argumentów tych używali posłowie, którzy w poprzedniej kadencji sami uchwalili to rzekomo bezsensowne prawo. Dołączyli do nich pospiesznie utytułowani znawcy prawa, którzy w wyegzekwowaniu tych przepisów dostrzegli próbę zakwestionowania woli wyborców, a w konsekwencji nawet zamach na demokrację.
Mało tego. Przeciwko legalistom przypominającym o istnieniu ustawy z 8 lipca 2005 r., zaostrzającej przepisy wobec wybieranych przedstawicieli władz municypalnych, zdawał się przemawiać nawet zdrowy rozsądek. Najlepiej było to widać na przykładzie właśnie Hanny Gronkiewicz-Waltz, która spóźniła się tylko dwa dni ze złożeniem oświadczenia majątkowego i to nie własnego, ale męża, a ponadto jest niekwestionowanym faworytem ewentualnych nowych wyborów w Warszawie. Wydawanie pieniędzy na przeprowadzenie głosowania, którego wynik jest z góry przesądzony, nie mogło zatem uchodzić za najrozsądniejsze wyjście. Może więc racje mają partyjni koledzy pani (eks)prezydent, że najlepszym rozwiązaniem byłaby uchwalona szybko ustawa abolicyjna, zamieniająca karę w postaci utraty mandatu na jakąś dotkliwą nawet grzywnę.
A jednak ten sam zdrowy rozsądek podpowiada nam, że prawo ma tylko wtedy sens, gdy jest stosowane, a nie zmieniane w zależności od doraźnych potrzeb, na przykład, gdy któremuś z „naszych” powinie się noga. Czyż nie w tym wyraża się istota państwa prawa? Gdyby o procesie demokratycznym miała decydować jedynie opłacalność ekonomiczna, to może należałoby wydłużyć kadencje władz do kilkunastu lat albo nawet w ogóle zrezygnować z wyborów. Mam dziwne przeczucie, że triumfatorka ubiegłorocznego wyścigu do warszawskiego Ratusza nie protestowałaby przeciwko ustanowieniu jej kadencji na jakieś 15 lat.
Tymczasem nie jest wcale prawdą, że przepisy, o których mowa, są pozbawione sensu i to zarówno w odniesieniu do terminów, jakie nakładają, jak i sankcji przewidzianej za ich złamanie. Coroczne składanie oświadczeń majątkowych przez nowo wybranych przedstawicieli władz samorządowych i ich małżonków ma – w intencji prawodawcy – zapobiegać korupcji. Wiadomo nie od dzisiaj, że pokusa wykorzystania stanowiska w samorządzie dla przysporzenia sobie korzyści majątkowych jest wielka, zwłaszcza w przypadku dużych miast, gdzie sumy przetargów idą czasem w setki milionów złotych. Nic dziwnego zatem, że o mandat w Radzie Warszawy bywa trudniej aniżeli o fotel na Wiejskiej, a co dopiero o funkcję prezydenta.
Trzydziestodniowy termin złożenia oświadczenia majątkowego nie jest arbitralną szykaną narzuconą przez złośliwego prawodawcę, ale wynika z potrzeby jak najszybszego ujawnienia stanu faktycznego, by nie stwarzać powodów do podejrzeń. Zresztą dla kogoś, kto z jakichkolwiek powodów nie jest w stanie dopilnować terminu, nie jest istotne, czy będzie on wynosił 30, czy też 300 dni. Gdy spóźniamy się na pociąg, nieważne, czy będzie to 5, czy 50 minut.
Nie wydaje się też bezsensowna wysokość sankcji, jaka spotyka spóźnialskich samorządowców. Wynika ona wszak z dotychczasowych doświadczeń nagminnego lekceważenia przez nich tego wymogu. Wprowadzenie kary pieniężnej, nawet o znacznym wymiarze, mogłoby w niektórych przypadkach okazać się równie skuteczne, jak karanie właścicieli supermarketów za łamanie kodeksu pracy grzywną tysiąca złotych. Mam też poważne wątpliwości, czy wydawanie pieniędzy na nowe wybory w przypadku wójtów, burmistrzów i prezydentów miast (w radach samorządowych na miejsce wygasłego mandatu wchodzi następny z listy) jest przysłowiowym „wyrzucaniem ich w błoto”, nawet jeśli zostaną wybrani ci sami ludzie. Prawdziwy szacunek dla prawa pociąga za sobą czasem koszty, które należy wkalkulować w edukację obywatelską, będącą procesem rozłożonym w czasie. Po latach zadziwiającej niekiedy pobłażliwości wobec przedstawicieli władzy, mamy chyba wszyscy prawo do poczucia, że stanowione w procesie demokratycznym przepisy prawne są faktycznie stosowane.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 2/2007.