Polskim mediom, które zajęte są często nieistotnymi personalnymi potyczkami między "ważnymi" ludźmi, jakby zupełnie umyka zaogniający się konflikt na linii USA – Chiny. A przecież Polska jako aktywny sojusznik Stanów Zjednoczonych oraz członek Unii Europejskiej, będący na dodatek jedną z jej bram, odczuje w mniejszym lub większym stopniu konsekwencje pogłębiającej się konfrontacji między dwoma światowymi mocarstwami lub nawet ewentualnej wojny między nimi. Tak, wojny. Rozprawianie o "świecie bez nienawiści i wojen" zapewnionym przez miłującą pokój demokrację należy włożyć między bajki. Zwłaszcza teraz, gdy ta pacyfistyczna utopia – po raz kolejny już w historii – rozpada się na naszych oczach.
Konfliktu nie rozwiąże także prawodopodobna przegrana Donalda Trumpa w zbliżających się wyborach prezydenckich, zmienią się jedynie akcenty. Chiny bowiem porzuciły doktrynę 24 znaków Deng Xiaopinga, która głosiła, że Państwo Środka nie powinno na razie pretendotwać do światowego przywództwa, ani wychodzić przed szereg; co więcej, stanowiła, że należy ukrywać swoje prawdziwe możliwości. Obecnie Xi Jinping popycha Chiny w zupełnie inną stronę. Nie waha się wystawiać na widok publiczny imponujących osiągnięć swojego kraju oraz aspiracji do światowej dominacji, czego znakiem było choćby uzyskanie ogromnych wpływów w WHO, z której wycofały się USA. Na dodatek Pekin działa coraz agresywniej. Pokazuje to przegrana sprawa Hongkongu oraz zupełnie niezauważony przez wielu fakt, że na ostatniej majowej sesji Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych w sprawie Tajwanu, z tradycyjnego hasła o "pokojowym zjednoczeniu Chin i Tajwanu" gdzieś nagle zniknęło słowo "pokojowy". Postulat "zjednoczenia Chin i Tajwanu" brzmi więc w perspektywie dawniejszych deklaracji nadzwyczaj złowrogo. USA nie mogą sobie jednak pozwolić na utratę równowagi na Pacyfiku, nie mają też zamiaru rezygnować ze światowego przywództwa. Tak czy siak konfrontacja jest nieunikniona. Pytanie tylko na jakim poziomie się ona zatrzyma.
Z całej tej politycznej zawieruchy powinni wziąć wnioski także katolicy. Gra bowiem toczy się nie tylko o dominację polityczną i gospodarczą, lecz także o idące w ich cieniu oddziaływanie cywilizacyjne i kulturowe. Nie jest to jednak w żadnym wypadku starcie tzw. Zachodu, rozumianego jako cywilizacja łacińska, z azjatyckim molochem. Mamy tu raczej do czynienia z antagonizmem między indywidualistycznym i liberalnym Lewiatanem w stanie społecznego rozkładu, a kolektywną i nieraz bezwzględną monopartyjną despotią, rosnącą w siłę i cieszącą się szerokim poparciem wśród ogromnej populacji chińskiej. Dla katolika jest to wybór między dżumą a cholerą. Bogiem tych pierwszych bowiem jest wolność, a ich prorokami Locke i Hobbes.
Co powinni robić w tej sprawie chrześcijanie? To co przez setki lat w krajach im nieprzyjaznych. Stary świat od wielu lat jest w gruzach i zdaje się, że minął nieodwołalnie. Upadł nie dlatego, że się nie sprawdził, lecz – podążając za myślą Erica Voegelina – stracił zdolność wchłaniania oraz cywilizowania zbuntowanych ruchów. Tradycyjny świat cywilizacji łacińskiej nigdy nie był reakcyjny (poza dogmatami Kościoła, które krystalizowały się w reakcji na pojawiające się herezje), jak chcieliby go widzieć niektórzy, lecz trwał w harmonii pomiędzy tym co konieczne, a tym co zmienne. Harmonii spojonej przeświadczeniem o istnieniu grzechu pierworodnego, który skutecznie ogranicza człowieka w budowaniu utopijnego świata, jakkolwiek miałby on wyglądać.
W tym duchu powinniśmy budować już nie na gruzach, lecz na tym, co przynoszą nowe okoliczności, ze spokojem i bez nadgorliwości okrutnych rewolucjonistów. Najważniejszym zadaniem jest w pierwszej kolejności ewangelizacja indywidualna, w drugiej niepospieszna chrystianizacja struktur społecznych. Być może po wiekach – jako produkt uboczny takich działań – powstanie nowy twór, który będziemy mogli nazwać "cywilizacją chrześcijańską". W tym wszystkim przyglądanie się obecnej konfrontacji mocarstw jest dla nas konieczne, byśmy w porę rozeznali, z jakich komponentów możemy budować i czyją myśl tym razem trzeba będzie "ochrzcić", jak zrobiono to niegdyś z Arystotelesem.
/mwż