Różnimy się jedynie tak bardzo podobnie – te słowa śpiewane przez Grzegorza Turnaua wybrzmiewają z głośników przenośnego komputera już chyba trzeciej nowości w prosto urządzonym i ładnym pokoju wolontariuszy, w misji zwanej Bosconia, na północy Peru. Jest godzina 23, na dworze ciemno i raczej rześko. Jeżeli gdzieś w domkach w przeciwległej części ulicy (rzecz jasna, za murem) włączona była bardziej taneczna muzyka, teraz już wszystko cichnie. Rytm dnia na pustynnym wybrzeżu Pacyfiku na wzór latarni morskiej wtórującej gwiazdom to rozbłyska, to przygasa. A gwiazdy? Wydają się nadzwyczaj bliskie, lecz posłusznie chylą głowy przed Krzyżem Południa, spoglądającym z góry na prace i dnie ubogiej, lecz jakże bogatej społeczności.
W pokoju obok gaśnie światło, to moja towarzyszka w pracy wolontariackiej kładzie się do snu. Tym razem ja posiedzę dłużej. Wyłączam muzykę i pozostaję w ciszy z tymi słowami: „Różnimy się jedynie tak bardzo podobnie”. Spoglądam na ekran komputera i widzę listę podwójnych nazwisk i podwójnych imion naszych małych przyjaciół, którzy zjawiają się na misji każdego dnia, żeby zmagać się z trudnymi zadaniami domowymi zostawianymi przez mniej lub bardziej wymagających nauczycieli. „Jacinto Merino José Israel” czytam nazwisko na wydrukowanej liście i przepisuję na kolejny miesiąc. Przed oczyma staje mi uśmiechnięta buzia kochanego łobuziaka.
Wizytówki swoich rodzin
Dzieci. To dla nich tutaj jesteśmy. Każda młoda duszyczka jest chodzącą wizytówką swojej rodziny. Wystarczy jedno spojrzenie na właśnie uzupełnianą listę obecności, a już „spotykam” mamę i tatę mojego kochanego dziewięciolatka Israela. Jego pierwsze nazwisko jest zarazem pierwszym nazwiskiem taty, a drugie – pierwszym nazwiskiem mamy. Ponadto wiem, że ma młodszego braciszka, którym czasami się opiekuje, choć malutki więcej czasu spędza z mamą w domu. Wiem, że jego braciszek ma te same dwa nazwiska, to znaczy, że rodzina nie była rozbita i najprawdopodobniej nikt z rodziców nie został wdowcem, a obecnie żyje w drugim małżeństwie. Z dużym prawdopodobieństwem obaj chłopcy są dziećmi tych samych rodziców.
Grupa wychowanków Bosconii
Fot. Agnieszka Jaroszewicz
Znam Israela dość dobrze, jest radosnym i żywym dzieckiem, nieszkodliwym i sympatycznym łobuziakiem, jednocześnie bardzo pilnym w nauce. Jako jeden z nielicznych umie się skoncentrować na zadanym ćwiczeniu i wykonywać je w ciszy, czasami podnosząc rękę z pytaniem lub czekając na nauczycielskie spojrzenie zza ramienia i jakąś drobną podpowiedź. Jest ufny i odważny. Nie umie pływać, ale podczas zajęć na basenie pierwszy jest gotowy skakać „na zaufanie” w moje ramiona, nawet jeżeli staję w miejscu, gdzie pływalnia jest najgłębsza. Jest wrażliwy i odpowiedzialny. Jako jednemu z nielicznych pozwoliliśmy raz wejść do klasy wraz z młodszym braciszkiem, który jest jeszcze zdecydowanie za malutki, żeby uczestniczyć w zajęciach oratoryjnych. Nie miał innego wyjścia niż to, by zabrać brata ze sobą, bo rodzice po prostu zostawili go pod opieką Israela i wyszli, zamykając dom. Dodajmy, że sytuacja się więcej nie powtórzyła po skierowanej do rodziców pisemnej informacji o zasadach panujących w oratorium. Drobne sprawy,ale mówią wiele. Dziękuję Bogu, że są takie rodziny, że jest ich więcej.
Nie wszystkie dzieci mają takie szczęście. Jednym z pierwszych dialogów czy też raczej wywiadów ze mną, był następujący:
– Twój tata żyje?
– Tak…
– A mama żyje?
– Tak.
– Są razem?
– Tak. (i dopiero): – Jak mają na imię?
Tak… Śmierć jest czasem tak bliska, jak jeszcze jeden członek rodziny. A jeżeli nie ona, to istnieje jeszcze kilka „zabójców rodzin”, takich jak poszukiwanie przyjemności, alkohol, praca, nieczyste interesy czy rozboje.
Oczywiście praca sama w sobie nie jest czymś złym, wręcz przeciwnie czymś pożądanym, poszukiwanym i wymarzonym. Ale bywa wyzyskiem, bywa ponad siły, bywa przymusem, który hamuje rozwój, edukację i budowanie relacji rodzinnych. Mój przyjaciel od najmłodszych lat zna ojca tylko z jego późnych wieczornych powrotów z pracy na wielkim bazarze, jego surowości, bezwzględności i szukania ucieczki w alkoholu. Mama nie żyje, za to babcia, jak tylko potrafi, podtrzymuje ducha tej rodziny. Bo rodzina to skarb. Jest jaka jest, niekoniecznie zbudowana na fundamencie sakramentalnym, ale jeżeli jest mama, jeżeli jest tata, babcia, dziadek, czy wujkowie… to jest rodzina.
Przywrócić nadzieję
Wiele razy miałam przyjemność poznać czyjeś rodzeństwo… Zawsze to samo poruszało mnie do głębi. Kiedy podchodził do mnie ktoś i mówił: „To jest mój brat!”, figlarne oczy brata przestawały nimi być, a zmieniały się w dwa klejnoty, a sam prezentujący był poławiaczem pereł, który właśnie pokazuje tę najbardziej drogocenną, którą ma.
Rozmawiałam też z rodzicami, którzy, zdarzało się, przychodzili z pytaniem dotyczącym zachowania dziecka lub jego postępów w nauce. Słuchałam dzieci, które nie przychodziły czasem do oratorium, tłumacząc się koniecznością pomocy przy pracach domowych, szczególnie te starsze, choć nie tylko. Domki są ubogie, ale są miejscem życia rodziny, miejscem, w którym się gotuje smaczne obiady, zmywa naczynia, pierze, bierze kąpiele w miskach najczęściej z… zimną wodą (bo kto by podgrzewał wodę przy temperaturze 40 stopni… w cieniu); to miejsce nauki i zabawy, często także tanecznej. Życie jest życiem. Zamykając je jedynie w kategorii ubóstwa, sami siebie zubażamy. Ubóstwo samo w sobie nie jest problemem ostatecznym dla człowieka. Problemem jest brak nadziei na zmianę i stagnacja. Przełamanie tego właśnie jest celem misji i działalności oratoryjnej wśród dzieci i młodzieży.
Oratorium jest…
A cóż to takiego „oratorium”? Samo słowo oznacza „miejsce modlitwy”, ale przez św. Jana Bosco, założyciela zgromadzenia księży salezjanów, tym słowem zostało określone miejsce, do którego młodzi ludzie mogą przyjść, żeby znaleźć to, czego najbardziej szukają i potrzebują. Oratorium ma swoje cztery „wymiary”: jest domem, który przygarnia, jest Kościołem, który ewangelizuje, jest szkołą, która kształci, i wreszcie jest boiskiem – miejscem zabawy. Jeżeli rodzina z różnych względów nie spełnia swoich podstawowych funkcji wychowawczych, jeżeli nie jest środowiskiem wzrastania w miłości i wychowywania do wartości, oratorium jest miejscem i czasem, w którym młody człowiek uczy się współżyć, współpracować z innymi, uczy się odpowiedzialności za wspólne dobro i przede wszystkim może czuć się chciany i kochany, traktowany nie jako jeden z wielu, lecz jeden niepowtarzalny. Jest to dość trudne, kiedy codziennie zjawia się przy misji sporo, bo ponad setka dzieci.
Jednak okazuje się, że każdy znajdzie animatora, nauczyciela, z którym nawiąże relację bardziej osobistą. A już na pewno ów animator poczuje się wyjątkowo, poczuje się ojcem, matką, starszym bratem lub siostrą. Dzieci mają niesamowity dar otaczania bezgranicznym zaufaniem i przywiązaniem, którego czasem nie da się logicznie uzasadnić. Może w Bosconii, na północy Peru, szczególnie się to odczuwa. Sami mieszkańcy z uśmiechem mówią o sobie, że spośród wszystkich mieszkańców tego rozległego kraju są najbardziej otwarci i czuli. Mają rację.
Ale w każdej rodzinie, w każdej relacji miłości muszą pojawić się wymagania, które zaowocują rozwojem osoby. Tak też się dzieje w oratorium. Odpowiada ono na potrzeby kształcenia, wyjaśniania, ukazywania sensu nauki. Oratorium to miejsce, w którym młodzi ludzie odnajdą pomoce naukowe i starszych kolegów, nauczycieli, gotowych wyjaśnić im trudne zadania. Tam też mogą rozwijać swoje talenty, uczestnicząc w przeróżnych warsztatach: muzycznych, plastycznych, różnych rodzajów prac ręcznych, teatralnych, piłki nożnej, koszykówki, siatkówki, a czasem i wielu, wielu innych. Ponadto w Bosconii dzieci mogą uczyć się pływania w basenie, co zresztą jest ich ulubionym momentem w ciągu tygodnia. Nauka łączy się z zabawą: z różnorakimi konkursami, zawodami sportowymi, zabawami typu biegi samarytańskie i wieloma innymi. Zawsze dzieciom towarzyszy jakiś starszy od nich opiekun, który asystuje w ich zajęciach, łagodzi spory, uważa na bezpieczeństwo bawiących się i aktywuje do dalszego działania.
Życie duchowe
I na koniec najważniejszy element, czyli życie duchowe, ewangelizacja. Kościół to nie tylko niedzielna Msza Święta, ale to rozpoczynanie i kończenie dnia modlitwą, uczenie dobrych przyzwyczajeń religijnych, nauka wartości i słynne salezjańskie „słówka na dzień dobry”, czyli krótkie opowiadania z przesłaniem, jakaś złota myśl na dzień, jakieś małe przedstawienie. No i katecheza. Wszystko razem jest życiem, życiem w pełnym jego wymiarze, spiętym klamrą wiary i podbudowanym głębokim poczuciem sensu i Bożej obecności. I rośnie świętość.
Myślę, że świętość w Peru to osobny temat, równie zresztą wdzięczny tam, jak i w każdym zakątku świata, gdzie ludzie zmagają się z trudną, choć tak bogatą w doświadczenie codziennością. Gdzie wieczorami, kiedy życie wydaje się zawieszać, cisza wkrada się do serc i unosi je w górę, całe ubóstwo, każdy brak nadziei, każdy zakątek nieotoczony miłością, ale i każde zwycięstwo, każdy sukces, każde światełko marzenia – wszystko rozjaśnia i błogosławi Krzyż Południa.
Agnieszka Jaroszewicz
Artykuł ukazał się w numerze 01/2009.