Wczesne styczniowe popołudnie, słońce nawet nie musi się wysilać, żeby przypiekać niemiłosiernie z siłą trzydziestu – i więcej – stopni Celsjusza, pustynny piasek przesypuje się przez sandały, co nieco parząc w stopy. Nad małymi, otwartymi lub zamkniętymi domkami panuje cisza gdzieniegdzie poprzetykana melodyjną cumbią lub rytmami merenge.
Mężczyzna z notesem mocno puka do drzwi, które po chwili nieznacznie się uchylają. Po krótkiej wymianie zdań drzwi otwierają się szerzej, staje w nich młoda kobieta, bardzo skromnie ubrana, trzymająca na ręku dziecko o okrągłych czarnych oczkach. Jako pierwszy wchodzi ksiądz, ubrany w albę i stułę, zaraz potem dwuosobowa ekipa muzyczna, reszta pozostaje nieco bliżej wyjścia. Okazuje się, że w domku czeka też około ośmioletni chłopczyk, ubrany tylko w majteczki, i ciekawie, nieco filuternie przygląd się przybyłym. Zaczyna się śpiew: Tú has venido a la orilla, no has buscado ni a sabios ni a ricos... , co znamy jako: „Pan kiedyś stanął nad brzegiem…”.
Na stoliku mającym za tło kartonową „ścianę” ze znakiem firmowym producenta przetworów mlecznych stoi obrazek Świętej Rodziny, oparty o plastikową butelkę, i sztuczne kwiaty. Ksiądz wita uśmiechem wszystkich obecnych członków rodziny i inicjuje krótką modlitwę. Potem następuje błogosławieństwo, ucałowanie krzyża i pokropienie skromnego domostwa wodą święconą. Szczególnie ten ostatni element sprawia dzieciom niemałą uciechę. Rodzina dostaje też w prezencie duży kalendarz ścienny z wizerunkiem Maryi Wspomożycielki Wiernych, dokładnie tym, który znajduje się w głównym ołtarzu piurańskiego sanktuarium w centrum miasta. „Kiedy rok się skończy, część dolną odcinacie, i zostanie Wam wizerunek Matki Boskiej” – dodaje ksiądz Piotr, salezjanin, misjonarz najuboższych dzielnic stolicy departamentu Piura na północy Peru, po czym zasiada na malutkim plastikowym stołku, żeby porozmawiać z rodziną. Reszta gości żegna się serdecznie i wychodzi, czekając na wizytę w następnym domku. Ta krótka chwila jest okazją do podzielenia się z duszpasterzem troskami powikłanego życia. Oczywiście nie brak kolorowych ulotek z niezbędnymi informacjami o możliwościach pomocy przy misji, szczególnie tych edukacyjnych. Zanim wizytujący ksiądz opuści gościnne progi, przypomina sobie o zawartości tajemniczej czarnej torby, którą jeden z jego asystentów niesie na ramieniu… I już zaraz najmłodsi mieszkańcy domku otrzymują po garści kolorowych cukierków. Kolęda rusza dalej.
Fot. Agnieszka Jaroszewicz
Tak mniej więcej wyglądały wszystkie niedzielne popołudnia w okresie wakacyjnym, czyli w styczniu i lutym. Gdy zbliżała się godzina 3.00 po południu, granatowa półciężarówka zjawiała się na piaszczystych uliczkach, po czym parkowała na „placyku” przy jednym z większych plecionych domków dzielnicy Aledanos Kurt Beer. A oto już drobniutka, silnie opalona i poorana słońcem, lecz uśmiechnięta od ucha do ucha twarz wita serdecznie całą gromadkę wysiadającą z samochodu lub zeskakującą z tyłu samochodu. Młodzi mężczyźni, grający niedaleko w piłkę nożną, przyglądają się ciekawie, czasem coś powiedzą, przecież nieczęsto zdarzają się takie odwiedziny. Jeszcze tylko zapukamy do drzwi domku pana Saula, głównego dzielnicowego, który ma przygotowaną listę rodzin zgłaszających chęć przyjęcia „kolędy” i… dalszy ciąg jest już mniej więcej znany.
Na początku przeważało zdziwienie i zmieszanie na twarzach odwiedzanych przez nas rodzin, ale z biegiem czasu musieliśmy liczyć więcej czasu na odprawienie „kolęd”, bo naraz tu i ówdzie drzwi otwierały się same i… „Padre, a mnie nie było, jak odwiedzaliście ten rząd…”, „Padre, a jeszcze mój domek, mnie nie było w domu, jak można było zapisać się na listę…”, „Padre, a jeszcze tutaj…”, „I tu…”. Coraz częściej zdarzały się małe „ołtarzyki” przygotowane na wizytę kapłana, choć nikt im tego nie mówił, nie wiedzą nic o zwyczaju wizyt duszpasterskich, który panuje w Europie Środkowej. A zdarzało się i tak, że zapraszano nas do pozostania chwilę, częstowano napojem i ciastkami, „bo przecież słońce pali, na pewno jesteście zmęczeni”. Wtedy oczywiście największą radość wizyta sprawiała dzieciakom, które bezpardonowo wdrapywały się na kolana lub popisywały się, mówiły, ile mają latek i co potrafią. Pojawiały się małe laleczki czy samochodziki. W ogóle dzieci to osobna historia. Ich zabawy, pytania czy ciekawe zaczepki na uliczkach. Nigdy nie było nas tylko tyle, ile wyjechało z Bosconii. Dołączały się całe „ogonki”, wiernie chodzące od domku do domku w ślad za nami, wchodziły z nami, obserwowały każdy gest księdza. I nikomu nie wydawało się to dziwne, że odwiedzających jest więcej… Ale musieliśmy uważać, bo nie zawsze gospodarze życzyli sobie dodatkowych duszyczek, nie każdy domek jest dość duży i w miarę umeblowany, nie każda wizyta znaczyła się tylko radością. Mali kolędnicy musieli zostawać na zewnątrz, tam zagadywali kleryków czy „kolędującą” z nami młodzież.
W tym czasie ksiądz zgłębiał tajniki ludzkiej duszy i ludzkiego cierpienia. Widział łzy w oczach ludzi starszych, którzy nigdy nie spodziewali się widzieć w swoim domu osoby duchownej, poznawał tak zagmatwane historie rodzinne, o których nikomu się nie śniło, zachęcał młodzież do kontynuowania nauki, zagadywał chłopców siedzących na przedprożach domków i pijących chichę… Poruszające było widzieć, jak przy jednym domku spotkaliśmy taką grupkę chłopaków i jeden z nich powiedział, że to jego domek, i choć nikogo z domowników poza nim nie ma, zaprasza do środka. Miał 16 lat, mógł jak każdy chłopak bać się wyśmiania ze strony kolegów. Wyobraźmy sobie księdza w albie i stule zaglądającego do ogródka piwnego, żeby zapytać, kto mieszka w domu obok… A jednak. Potem ksiądz Piotr jeszcze chwilę spędził na rozmowie z jego kolegami, wprawiając wszystkich w wesoły nastrój. Odwiedzaliśmy duże rodziny, odwiedzaliśmy młode małżeństwa i samotne starsze osoby. Spotykaliśmy osoby samotnie wychowujące dzieci, mężczyzn czy kobiety, widzieliśmy straszne ubóstwo i skromny dorobek zdobyty uczciwą pracą. Zdarzyło się, że pewnej niedzieli zawitaliśmy do naprawdę ładnego domku, wzniesionego z drewna, ładnie umeblowanego. Gospodarz domu z dumą oprowadzał nas po domu. Był stolarzem, sam wszystko zaprojektował, zbudował i urządził. Porozmawiałam z nim chwilę. Powiedział, że zawsze zachwycała go sztuka, dlatego został cieślą. „Praca w drewnie ma w sobie dużo ze sztuki, też jest tworzeniem” – mówił z przekonaniem.
Fot. Agnieszka Jaroszewicz
Wychodząc stamtąd, spotkaliśmy dość młodą kobietę, choć wyjątkowo ubogo ubraną i wyglądającą na dużo starszą przez to, że jej twarz była naznaczona cierpieniem, i na stałe już lekko schyloną ku ziemi. Przywodziła na myśl ewangeliczną kobietę pochyloną, którą Jezus uzdrowił, sprawiając, by mogła się wyprostować. Powiedziała, że i ona chętnie by nas zaprosiła do swojego domku, mieszka w sąsiedztwie, jej domek jest w zasadzie „przyklejony” do tego, ale… nie ma nawet tylu krzesełek, żeby goście mogli usiąść… Mieszka tylko z synkiem, który właśnie bawi się przed drzwiami. Oczywiście weszliśmy. Wyposażenie ciasnej izdebki to głównie łóżko, na którym spała i mama i synek, mający może 9-10 lat. Obrazu dopełniały trzy małe kaczuszki kumulujące się w jednym z rogów domku. I znów pieśń dodająca ducha, i znów wspólna modlitwa, błogosławieństwo, jak zawsze. Na ręce lekko jeszcze onieśmielonej gospodyni domu złożyliśmy kalendarz z wizerunkiem Matki Bożej Wspomożycielki. Uśmiechnęła się do nas na pożegnanie, podziękowała serdecznie za zatrzymanie się też w jej skromnym domku. Synek pożegnał się z nami tym samym zaciekawionym spojrzeniem. Wracając tego dnia do Bosconii, podobnie jak każdej niedzieli, towarzyszyły mi słowa pieśni: Tú has venido a la orilla, no has buscado ni a sabios ni a ricos…
Ty przyszedłeś na brzeg, nie szukałeś ani uczonych, ani bogatych. Jedynie chcesz, bym ja poszedł za Tobą. Panie, spojrzałeś w moje oczy, uśmiechając się, wyrzekłeś moje imię. Zostawiłem moją barkę na piasku, razem z Tobą poszukam innego morza.
Agnieszka Jaroszewicz
Artykuł ukazał się w numerze 04/2009.