Pomruk rosyjskiego imperializmu na Zakaukaziu i groźba światowego kryzysu finansowego pozwoliły europejczykom na chwilę zapomnieć o własnych kłopotach z traktatem lizbońskim, którego wejście w życie zaplanowane na 1 stycznia 2009 roku wydaje się już praktycznie niemożliwe.
Fot. Artur Stelmasiak
Nie jest bowiem tak – jak chcieliby tego bezkrytyczni euroentuzjaści – że porażka traktatu reformującego UE w Irlandii to wypadek przy pracy, który da się naprawić tak jak przed kilkunastu laty w Danii w związku z ratyfikacją traktatu z Maastricht. I nie ważne jest, czy niechęć władz irlandzkich przed powtórzeniem referendum podyktowana jest strachem przed złamaniem elementarnej zasady demokracji, czy też realnymi obawami o jeszcze gorszy wynik. Pozostaje faktem, że brak zgody Irlandii, która w konstytucji zagwarantowała sobie bezpośrednią demokrację przy podejmowaniu tego typu decyzji, oznacza, że traktat lizboński nie wejdzie w życie.
Dochodzące z wielu stolic Europy głosy oburzenia nie wiele tu zmienią. Można czynić Irlandii wyrzuty, że jest krajem niewdzięcznym, który przystępując do wspólnoty stosunkowo późno najwięcej na niej skorzystał. Nie zmieni to jednak faktu, że w myśl prawa unijnego brak zgody Irlandczyków na traktat przekreśla nadzieje na europejską quazi konstytucję, która także poza Irlandią nie budziła szczególnego entuzjazmu. Śmiało można przypuszczać, że gdyby także w innych krajach Unii odwołano się do głosu obywateli, mieszkańcy Zielonej Wyspy nie byliby w swej decyzji osamotnieni.
W tym momencie przypominają się nasze dyskusje nad projektem konstytucji z połowy lat dziewięćdziesiątych. Zaciekłość, z jaką lewicowa koalicja konstytucyjna SLD-UW broniła wówczas paragrafu 90, pozostawiającego parlamentowi ostateczny głos w sprawie ratyfikacji tego typu umów międzynarodowych, przynosi teraz owoce. Choć w tamtym czasie mało kto zdawał sobie z tego sprawę, ale to już wówczas jako obywatele suwerennego państwa pozbawieni zostaliśmy bezpośredniego wpływu na najbardziej istotne dla naszej przyszłości rozwiązania prawno-ustrojowe.
Tak naprawdę spór o traktat lizboński jest fragmentem sporu o wizję integracji, ciągnącego się w Europie od wielu lat. Czy Unia ma być „wspólnotą ojczyzn”, czy „wspólną ojczyzną”? Czy ma być klubem bardzo blisko ze sobą współpracujących państw, czy raczej super-państwem w rodzaju „stanów zjednoczonych Europy”? Dla wielu obserwatorów zarówno pierwotna „Konstytucja dla Europy” (2004), jak i późniejszy – niewiele się różniący – „Traktat reformujący UE” (2007), to przejaw dążeń do jednolitej struktury państwowej sterowanej z Brukseli i powoli wchłaniającej kompetencje państw narodowych, które uznane zostały za przeżytek historii.
Ale nie brak i takich, którzy uważają, że konstytucyjne zapędy niektórych eurokratów to nic innego jak wyraz interesów dużych państw Unii, takich jak Niemcy, Francja i Włochy, które w wyniku reformy trybu podejmowania decyzji w Radzie Europejskiej, będącej najwyższym organem UE, uzyskają pozycję dominującą we wspólnocie. Obawy te stają się coraz bardziej zasadne w miarę, jak ujawnia się coraz większa rozbieżność interesów narodowych poszczególnych państw. Polityka energetyczna to tylko jeden z przykładów.
Z kolei zwolennicy traktatu lizbońskiego zwracają uwagę na potrzebę sprawnego zarządzania Unią, która w warunkach globalnej rywalizacji nie może sobie pozwolić na przedłużające się negocjacje wokół najprostszych nawet decyzji. Zwłaszcza ograniczenie zastosowania zasady jednomyślności we wspólnocie liczącej 27 członków wydaje się rzeczą niezbędną.
Czy rzeczywiście jest tak, że Unia Europejska stoi w obliczu alternatywy: albo sprawne funkcjonowanie, albo podmiotowe uczestnictwo obywatelskie i demokracja? Otóż wydaje się, że nie. Sprzeczność interesów poszczególnych narodów wchodzących w skład Unii jest czymś naturalnym. To zrozumiałe, że na przykład Włochów mało interesuje leżąca gdzieś na antypodach Gruzja, a chcieli by oni mieć dobre stosunki z Rosją, która jest dla nich dostarczycielem surowców. Problem w tym, aby te konflikty interesów rozwiązywać w duchu solidarności, który oczywiście wymaga obustronnych wyrzeczeń.
Atrakcyjność uczestnictwa we UE zawsze symbolizował fakt, że najmniejsi jej członkowie mieli tyle samo do powiedzenia, co najwięksi. Oczywiście o wiele łatwiej jest uzgodnić interesy na przykład Luksemburga i Francji niż dajmy na to Polski i Niemiec. Ale czy jest to niemożliwe?
Najbardziej sugestywnym argumentem za przyjęciem traktatu lizbońskiego – tak jak i wcześniej „Konstytucji dla Europy” – była powtarzana jako pewnik teza, że wspólnota licząca po rozszerzeniu w 2005 roku 25, a po przyjęciu Bułgarii i Rumunii 27 członków nie będzie w stanie funkcjonować tak jak dotychczas. Mija kolejny rok i teza ta nie znajduje potwierdzenia w faktach.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 10/2008.