W dyskusjach o globalizacji najczęściej bierze się pod uwagę jej aspekt ekonomiczno-finansowy oraz postępującą homogenizację czy wręcz unifikację obyczajów w skali ogólnoświatowej.
Symbolami tych tendencji stają się szyldy największych banków i giełd, bary McDonald’s, słodkawe napoje firmy Coca-Cola Co. i elektroniczne gadżety Apple’a. Z tego obrazu przemian, utrwalanego w mediach, wypływa wniosek, że globalizacja ma co najwyżej kilka światowych centrów, z których oddziaływania rozchodzą się na cały glob, i że Polska nie jest źródłem takich wpływów. Ponadto razem z typowymi potrawami czy atrakcyjnymi przedmiotami codziennego użytku docierają do wielu krajów nowinki w dziedzinie myśli i obyczaju, które nierzadko skutkują wyniszczeniem lokalnych tradycji, przekonań i więzi. (Nawiasem mówiąc, głównie stąd bierze się tak wielka niechęć społeczeństw muzułmańskich do Zachodu postrzeganego w ich oczach jako rozsadnik demoralizacji i bezbożnictwa).
Globalizacja, ale jaka?
Tymczasem bogatsze ujęcie, oparte na społecznej nauce Kościoła, prowadzi do innego wniosku: po pierwsze, globalizacja powinna mieć charakter wielokierunkowy, a więc oparty na równorzędnej wymianie, na wzajemnym obdarowywaniu, jak można powiedzieć językiem teologii. Po drugie, może ważniejsze, powinna ocalać, a nie rujnować dziedzictwo, które zastaje na zajmowanych przez siebie terenach. W przemówieniu do uczestników VII Sesji Plenarnej Papieskiej Akademii Nauk Społecznych w kwietniu 2001 r. Jan Paweł II podkreślił: „Globalizacja nie może być nową postacią kolonializmu. Musi respektować wielość kultur, które w ramach powszechnej harmonii narodów są jakby różnymi kluczami interpretacyjnymi ludzkiego życia. W szczególności zaś nie może odbierać ubogim tego, co pozostaje dla nich najcenniejsze, w tym ich wierzeń i praktyk religijnych, ponieważ autentyczne przekonania religijne są najbardziej wyrazistym przejawem ludzkiej wolności”.
Świat a sprawa polska
Samorzutnie nasuwa się pytanie o to, co nasz kraj i naród nie tylko może wydobyć dla siebie z nurtu globalnych przemian, lecz także co mógłby do niego dodać ze skarbca swojej historii i tożsamości. Stawiamy zatem kwestię formy i treści tej wymiany, którą powinna być globalizacja. Pytanie jest o tyle trudne, że zawiera się w nim również kwestia naszego samookreślenia, wyznaczenia społecznej listy spraw ważnych i pilnych, bez których załatwienia, najpierw na własnym terenie, nie możemy nawet marzyć o kształtowaniu „nowego oblicza ziemi”. Jakże mógłbym dać cokolwiek drugiemu, jeżeli najpierw, w ramach autopedagogiki, nie wypracuję w sobie postaw samopanowania i samostanowienia, które tak trafnie scharakteryzował kard. Karol Wojtyła w studium „Osoba i czyn”?
Przede wszystkim w myśleniu o globalizacji należy wystrzegać się determinizmu czy wręcz fatalizmu, jaki zdaje się dominować w opisie i ocenie współtworzących ją faktów i procesów. Antidotum na taką nieuchronność sądów i postaw jest prosta, ale cenna obserwacja, którą przedkłada naszej uwadze i rozwadze Jan Paweł II: „Globalizacja nie jest a priori dobra ani zła. Będzie taka, jaką uczynią ją ludzie. Żaden system nie jest celem samym w sobie, należy zatem konsekwentnie głosić, że globalizacja (…) musi służyć człowiekowi, musi służyć solidarności i dobru wspólnemu”.
Jeżeli słowa polskiego papieża mają kiedykolwiek się ziścić, musimy pamiętać o tym, że roztropna troska o dobro wspólne – a więc polityka w klasycznym rozumieniu – jest zadaniem nie tylko zawodowych funkcjonariuszy publicznych, lecz także każdego z nas, każdego członka społeczeństwa i narodu. Aby sprecyzować polski wkład w globalizację, należy zstąpić ku źródłom polskości, pochylić się nad tym, co kształtowało nas przez minione tysiąc lat. Nie możemy pomijać faktu, że fundamentalnym wyznacznikiem naszej narodowej, społecznej i indywidualnej tożsamości jest chrześcijaństwo zaszczepione na prastarym rodzie słowiańskim, a tak łatwo dzisiaj przekreślane w imię modernizacji czy europeizacji kraju. Rodzimy krajobraz nie może nam przesłaniać tamtej perspektywy – ponadczasowej, a zarazem trwale obecnej w naszych dziejach.
W przededniu powstania styczniowego – o którym jeszcze nie wiedziano, czy nie przerodzi się w wielką i groźną dla wiary rewolucję – Pius IX pomimo całej swojej sympatii dla naszego narodu stwierdził podobno: „Polacy szukają przede wszystkim Polski, a nie Królestwa Bożego, i dlatego tej Polski nie mają”. Papieskie słowa brzmią nader ostro, lecz trafiają do przekonania. Czy nie coś podobnego zalecił nam Chrystus Pan? „Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6, 33). Niemal osiem wieków wcześniej prorok Amos wołał do swoich pobratymców: „Szukajcie Pana, a żyć będziecie!” (Am 5, 6).
Kultura prawna
Teraz, jak w szkolnym kursie gramatyki, pojawia się fundamentalne pytanie o podmiot: kto ma się tym zająć? Kto ma prowadzić dzieło pedagogiki narodowej i wychowywać pokolenia do tego, by mogły aktywnie uczestniczyć w globalnych przemianach, a nie tylko biernie je obserwować i ewentualnie – gdy szczęście dopisze – konsumować?
Problem jest niebagatelny, ponieważ w XIX i XX w. nastąpiła swoista dekapitacja narodu polskiego – odcięcie (a raczej stopniowe ucinanie) jego głowy, którą były elity ziemiańskie, inteligencja, duchowieństwo, zamożniejsze włościaństwo itp. Zamiast tego mamy dzisiaj postkomunistyczne pseudoelity z awansu, dynastie z czasów jeszcze sowieckich, nierzadko o proweniencji agenturalnej lub wręcz kryminalnej.
Nic dziwnego, że miotamy się w pustce albo raczej w obcej przestrzeni, którą organizują nam inni, oczywiście nie w naszym interesie. Pseudoelity mają to do siebie, że zasady ładu i wyznacznika postępowania szukają poza własną ojczyzną: niegdyś w Paryżu, potem w Moskwie, dzisiaj w Brukseli. To jest postawa charakterystyczna dla prowincjusza, który uważa, że w dobrym tonie jest pogarda dla wszystkiego, co swojskie, rodzime, co wyrasta z tej ziemi.
Ważnym, acz katastrofalnym skutkiem takiego sposobu myślenia jest demolowanie polskiego porządku prawnego odbywające się z użyciem sierpa relatywizmu i młota postmodernizmu, wykuwającego „nowe prawo” dla „nowego człowieka” (przedtem był to homo faber, obecnie homo ludens). Proces ten polega w szczególności na tym, że prawo stanowione przekształca się w czysty wyraz proceduralizmu, samowoli ustawodawcy, odrywając się od podstaw transcendentnych.
Takim niezbywalnym fundamentem pozaprawnym jest natura ludzka lub prawy rozum (recta ratio), ostatecznie ugruntowany w bycie Boga osobowego. Uczy nas o tym Benedykt XVI: „Na podstawie przekonania o istnieniu Boga Stwórcy rozwinięto ideę praw człowieka, ideę równości wszystkich ludzi wobec prawa, uznanie nienaruszalności ludzkiej godności każdej osoby oraz świadomość, że ludzie są odpowiedzialni za swoje czyny. Te racjonalne spostrzeżenia tworzą naszą pamięć kulturową. Ignorowanie jej lub traktowanie tylko jako przeszłości byłoby okaleczeniem integralności naszej kultury i pozbawiłoby ją pełni”. To właśnie dzieje się na naszych oczach. Z nurtów i odmętów globalizacji wyłania się obraz, który dobrze już znamy: „Poza cezarem nie mamy króla” (J 19, 15).
W tym położeniu jedynym rozsądnym wyjściem staje się postawa sprzeciwu jednostek, stowarzyszeń i Kościoła – na forum samorządowym, krajowym, europejskim, wreszcie światowym – wobec wszelkich prób restrukturyzacji tradycyjnego modelu prawnego. „Ludzie, którzy się sprzeciwiają (…), szukają uczestnictwa i takiego ujęcia dobra wspólnego, aby mogli lepiej, pełniej i skuteczniej uczestniczyć we wspólnocie. Rozliczne są przykłady ludzi, którzy dlatego (…) przyjmują postawę sprzeciwu, że właśnie leży im na sercu dobro wspólne” – nauczał kard. Wojtyła.
Światy równoległe i zasada jedności
Epikur twierdził, że istnieje nie tylko jeden, znany nam świat, ale nieskończona ich wielość i różnorodność. Tę intuicję w pewnym sensie potwierdza dzisiejsza fizyka, co jednak ciekawsze − także socjologia i psychologia społeczna.
Globalizacja sprzyja poruszaniu się i funkcjonowaniu jednostek ludzkich w wielu niezależnych warstwach rzeczywistości. Dawniej żywotne sprawy ludzkie załatwiano w obrębie jednej wspólnoty: pracownicy rodzinnego warsztatu należeli do stowarzyszenia zawodowego (cechu rzemieślników), które było zarazem bractwem religijnym, elementem lokalnego porządku publicznego (wspólna obrona murów miejskich…) oraz towarzystwem wzajemnej pomocy w sytuacjach trudnych.
Teraz znaleźliśmy się – również my, Polacy – w świecie zewnętrznie zglobalizowanym, ale sfragmentowanym wewnątrz. Z mieszkania idziemy do fabryki lub biura, stamtąd do sklepu i baru, niekiedy do kościoła czy urzędu, i wszystkie te sfery naszej egzystencji pozostają niepołączone, izolowane, wzajemnie obojętne. Dodajmy, że ostatnio rzeczywistość podzieliła się jeszcze na realną i wirtualną…
Konieczne więc staje się to, o co prosił Chrystus: „aby byli jedno” (zob. J 17). Zwykliśmy rozumieć te słowa na sposób kolektywny, jako wezwanie do utworzenia mocnej, trwałej wspólnoty narodowej i politycznej w prawdzie i wolności („niech wszyscy staną się jednym”). Ale można je też odczytywać w sensie dystrybutywnym: „niech każdy z nas stanie się jednością w sobie, niech skrystalizuje się całość wewnątrzosobowa”. Takiego sprowadzenia do jedności (reductio ad unum) my, Polacy, szczególnie dzisiaj potrzebujemy, aby w żadnym z nas nie było egzystencjalnego rozłamu, który od Złego pochodzi i do zła prowadzi.
Paweł Borkowski