„Kiedy w gruzy padają królestwa, przychodzi czas na poetów proroków…” – to prawdziwie biblijne zdanie Ryszarda Przybylskiego powraca zawsze, ilekroć przychodzi mi sięgać do literatury czasów zaborów. Takim poetą-prorokiem był Jan Paweł Woronicz, autor wstrząsającego Hymnu do Boga. O dobrodziejstwach Opatrzności narodowi polskiemu wyświadczonych po upadku Polski, zakończonego słowami, które określiły całą epokę oczekiwania na zmartwychwstanie zniewolonej Ojczyzny: „Kości spróchniałe! Powstańcie z mogiły\ Przywdziejcie ducha i ciała, i siły!”.
Takimi poetami byli nasi „trzej wieszcze”: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Zygmunt Krasiński… Najczęściej jednak ścigała kolejne pokolenia „siła fatalna” poezji wielkiego Juliusza. Poeta, który w dzieciństwie modlił się, by Bóg dał mu „życie najnędzniejsze”, by był „pogardzany przez cały wiek swój”, i tylko za to dał mu „nieśmiertelną sławę po śmierci”, a w bodaj najbardziej znanym wierszu Testament mój godził się mieć „niepłakaną trumnę”, przekonany – jak to jednoznacznie wyraził w Beniowskim – o swoim za grobem zwycięstwie, powrócił już w kilkanaście lat po śmierci jako duchowy przewodnik młodych, gotowych pójść w bój nawet bez broni, następnie legionistów i samego Józefa Piłsudskiego, wreszcie kolejnego pokolenia „młodych dwudziestoletnich” z lat II wojny światowej, co szli na śmierć po kolei, „jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”.
W naszych czasach zostaliśmy po prostu porażeni niezwykłym wierszem o Słowiańskim Papieżu, Bożym posłańcu, który „rozda miłość jak dziś mocarze rozdają broń”, przede wszystkim zaś „Boga pokaże w twórczości świata jasno jak dzień”.
I kiedy mogło się wydawać, że wypełniły się już do końca słowa poety, dokładnie w jubileuszowym roku 200-lecia urodzin autora Króla-Ducha, został ogłoszony świętym bł. Zygmunt Szczęsny Feliński, przyjaciel, a nawet w jakiejś mierzewychowanek z ostatnich lat życia Juliusza Słowackiego, który m.in. napisał o późniejszym arcybiskupie warszawskim prorocze słowa, umieszczone w tytule tego szkicu: „…postępki jego były anielskie, wiedza rozkwitająca: stanie się kiedyś chwałą naszą”.
Godny przyjaźni posłaniec
Juliusz Słowacki i św. Zygmunt Szczęsny Feliński (urodzony w 1822 roku), chociaż dzieliło ich kilkanaście lat, z całą pewnością mogli się poznać, a nawet zaprzyjaźnić. Zygmunt był bowiem bratankiem wybitnego przedstawiciela polskiego klasycyzmu, autora tragedii Barbara Radziwiłłówna, Alojzego Felińskiego, profesora, a później dyrektora Liceum Krzemienieckiego, jego matka zaś, mieszkająca od 1837 roku w Krzemieńcu, przyjaźniła się z panią Salomeą. A dla Słowackiego, poety-wygnańca, wszystko, co łączyło się z rodzinnym miastem, było bezcenne, o czym świadczą liczne wiersze, wtrącenia w poematach i dramatach, a zwłaszcza listy do matki. „Kochana Mamo! – pisał. – Jak wam teraz dobrze być musi tak wszystkim razem – w spokojnym Krzemieńcu! (…) Jak wam teraz dobrze być musi…”. „Czasem natężam tak moją imaginacją, że was widzę – czytamy w innym liście – widzę Krzemieniec – dywaniki, rozkwitające pod waszymi rękami – i przez wiele godzin dnia z wami jestem. O kochani moi! Nie zapominajcie o mnie, niech ja nie przestają zasiadać w kole waszym rodzinnym…”. Kiedy otrzymał wycinankę Krzemieńca od hr. Gustawa Olizara, odpowiedział osobnym wierszem:
Ta ręka, która Krzemieniec wystrzygła, Bogdajbym kiedyś ją uścisnął szczerze I ukłuł jako magnesowa igła, Która od słońca swój kierunek bierze.
Róże – gwiazdeczki i nieśmiertelniczki To nic – u Boga piękniejszych dostanie. – Lecz miłe mi są Gustawa nożyczki I to żelazem serdeczne władanie.(…)
W przypadku przyszłego świętego stosunek Słowackiego do młodego przybysza z rodzinnej ziemi okazał się od początku wyjątkowy. Już w pierwszej wzmiance w liście do matki z 22 stycznia 1848 roku czytamy: „Był u mnie Feliński, zdaje mi się godny kochania chłopiec”. Zaledwie dwa miesiące później pisze do matki o nim, używając jakże czułego zdrobnienia: „Felusia ci polecam także, który jest ze mną, czystym brylantem i skarbem moim – prawdziwie mi takiego trzeba było”.
Zwłaszcza ta ostatnia część zdania – z perspektywy niedalekiej już śmierci poety – jest szczególnie wzruszająca. Juliusz Słowacki, jak wszyscy wygnańcy, tęsknił za domem lub choćby jego namiastką, dlatego tak cenił przyjaźń, która musiała mu wystarczyć za wszystko. Niemało lat spędził wśród cudzoziemców, co wzmagało jeszcze poczucie wyobcowania i samotności. Wprawdzie i wśród nich znajdował przyjaciół, ale w tym najtrudniejszym momencie, ostatnim roku życia i umierania, otrzymał prawdziwy dar, właśnie w osobie Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, stąd to wyznanie: „…prawdziwie mi takiego potrzeba było”.
Świadectwo o wieszczu
Od razu – można powiedzieć – przeniknął osobowość „dobrego Felińskiego”, czemu dał głębokie świadectwo w liście do francuskiego przyjaciela Karola Pétiniaud-Dubos, godne procesu beatyfikacyjnego:
„Proszę cię, drogi przyjacielu, jeżeli masz trochę czasu do stracenia – pójdź do naszego przyjaciela Felińskiego – (dowiedz się o jego adres u p. Karola Rogawskiego, ul. des Francs Bourgeois St. Michel nr 8, wiem, że mieszkają w sąsiedztwie – i gdy znajdziesz Felińskiego – spytaj go, czy nie potrzebuje ze sto fr., i ofiaruj mu je w moim imieniu, jako zaliczkę – gdyż wręczono mi nieco pieniędzy dla niego – a nie chciałbym, aby opóźnienie wywołane moim pobytem w Ostendzie sprawiło mu kłopoty – temu dobremu Felińskiemu – który wyjeżdżając, rozdał wszystkie swoje pieniądze przyjaciołom – i który być może znajduje się w potrzebie. Tak – zrób to, mój przyjacielu; dwa dni oczekiwania to dużo dla tego, który jak on rozdaje cały swój majątek – i który mimo to musi codziennie jadać obiad”.
Zygmunt Szczęsny Feliński znalazł się w Paryżu na przełomie 1847 i 1848 roku. Z trudem otrzymał paszport, jak to zwykle bywało w carskiej Rosji, „dla poratowania zdrowia”. Wyruszył w podróż, zaopatrzony w listy polecające od pani Salomei do jej syna. Celem był Paryż, gdzie miał zamiar uzupełnić swoje wykształcenie. Przybywszy, niezwłocznie odwiedził Juliusza Słowackiego i wkrótce znalazł się w kręgu „umiłowanych uczniów” poety. Ale nawet w tym wąskim kręgu zyskał uprzywilejowaną pozycję.
Zawdzięczamy mu wiele ważnych szczegółów dotyczących Słowackiego. Nie tylko opis mieszkania i samego poety, ale także charakterystykę jego duchowości: „Ze wszystkich wieszczów naszych, nie wyłączając nawet Mickiewicza, który w chwilach natchnienia przeistaczał się nie do poznania – czytamy w Pamiętnikach – żaden nie miał oblicza tak uduchowionego w życiu codziennym jak Słowacki. A nie tylko wyraz twarzy, lecz i mowa jego nie schodziła nigdy z wyżyn poetycznego nastroju. W epoce, w której go poznałem (…), nie widziałem go ani razu w usposobieniu nie mówię już trywialnym, ale pospolitym nawet. Czuć w nim było zawsze mędrca i poetę, zajętego wyłącznie sprawami ducha i wieczności, albo opatrznościowego posłannictwa narodów. Nawet nierozdzielne z ludzką naturą uczucia serca umiał on podnieść do tych wyżyn nadziemskich, gdzie panuje niezmącony pokój z zamiłowania woli Bożej płynący. Żadnej burzy, żadnego narzekania, żadnej nawet niecierpliwej żądzy dusza jego nie znała, pomimo iż po ciernistej postępował drodze, tęskniąc ustawicznie do lepszego niż obecny świata”.
Św. Zygmunt Szczęsny Feliński
Dzisiejszy święty dał też jednoznaczne świadectwo o religijności niedawnego towiańczyka: „Jasno widziałem, że kochał on szczerze Pana Jezusa, pragnął tryumfu Jego nauki, życie prowadził – śmiało powiedzieć można – anachorety, budował więc mnie tylko i ducha mojego ku niebu podnosił, nie żądając ode mnie wyrzeczenia się choćby jednej joty z nauki Kościoła albo zaniechania choćby jednej zaleconej przezeń religijnej praktyki”.
Jest ponadto autorem krótkiej, ale jakże cennej relacji o niezwykłej sztuce deklamacji poety: „Zdarzyło się kiedyś wyjątkowo, że mi sam przeczytał nieznanego mi jeszcze Księcia niezłomnego, co mi dało poznać niezwykły jego talent deklamatorski: serce słuchacza wisiało, że tak powiem, na jego wargach, odczuwając każde ich drgnienie, każdą modulację głosu”.
Zażyła przyjaźń
Juliusz Słowacki od początku przyjął Zygmunta Szczęsnego Felińskiego wyjątkowo serdecznie. Poza wspomnianymi tu okolicznościami, trzeba jeszcze dodać i to, że młody przybysz, wcześnie osierocony przez ojca, znajdował się pod opieką wybitnego obywatela Podola, Zenona Brzozowskiego, towarzysza podróży Juliusza Słowackiego na Wschód. Po początkowych cotygodniowych odwiedzinach Zygmunt został niemal domownikiem. Wieczorami przyjaciele spędzali długie godziny na serdecznych rozmowach. Pewnego razu gospodarz miał z radością oświadczyć przyszłemu świętemu, że widział gwiazdę świecącą nad jego głową i rozmodlone tłumy, klęczące u jego stóp w świątyni.
W kwietniu 1848 roku Juliusz Słowacki wyruszył z grupką oddanych młodych przyjaciół do Poznania. Zygmunt Szczęsny Feliński wziął udział w powstaniu, a nawet wrócił do Paryża z blizną na czole od niemieckiej szabli. Poeta tak wspomniał o tych przejściach w liście do matki: „Feluś, zawsze kochany, doznał twardej nędzy – wodę nosił i jeść gotował, teraz mu dobrze, widujemy się z nim często”
O roli Zygmunta Szczęsnego Felińskiego w ostatnim okresie życia poety tak pisał prof. Antoni Małecki w pierwszej monografii poświęconej Słowackiemu:
„Nikt (…) nie byłby się mógł w latach owych [1847–1849] poszczycić takim serdecznym przywiązaniem i zaufaniem ze strony Słowackiego, jak Szczęsny Feliński (…). Wysoki wtedy nastrój ducha Juliusza – życie surowe, wyłącznie poświęcone jednej, w celu ostatecznym tak szlachetnej dążności – i marząca egzaltacja takie sprawiły wrażenie na tym młodym umyśle, że przylgnął do niego całym sercem i duszą. Od owego czasu aż do ostatniej godziny życia był już Szczęsny najmilszym powiernikiem i nieodstępnym poety towarzyszem. Niejedno dzieło jego spomiędzy wydanych w zeszłym dopiero roku znalazłem przepisane ręką Szczęsnego, pod bezpośrednim nadzorem autora. Niejeden pomysł wykonać się mającego utworu przemarzyli oni tam prawie obydwaj wspólnie”.
Śmierć poety
Niestety, na zimowe miesiące 1849 roku Feliński musiał wyjechać do Monachium, a stan zdrowia poety pogorszył się tak bardzo, że – jak napisał w ostatnim liście do matki (4 marca 1849 roku): „widziałem z bliska Pana mego i Boga mego, który mię już chciał jak żołnierza od was wziąć, a na inne, może trudniejsze stanowisko odkomenderować. Gotów byłem i wesół byłem – i teraz, wrócony zdrowiu, znów jestem wesół, że jeszcze z wami zostać mi kazano”.
Czując zbliżający się koniec, poprosił „Felusia” o powrót do Paryża, witając przybyłego takimi słowami: „Dobrze, żeś przyjechał. Nie będę tak samotny w ostatnich chwilach, bo już wszystko się kończy. Pan Bóg mnie wzywa do siebie”. Wyraźnie uspokojony jednak zwierzył się, że próbował przepisywać ukończony rapsod Króla-Ducha, ale zabrakło mu już sił. Młody przyjaciel poprosił o podyktowanie i pisał, dopóki Słowacki mógł mówić.
I właśnie św. Zygmuntowi Szczęsnemu Felińskiemu zawdzięczamy relację z ostatnich chwil wielkiego poety:
„Siły opuszczały go wyraźnie, częste miewał duszności, nie skarżył się jednak i nie zmienił trybu życia, tak że trudno było przypuszczać, by ostateczna katastrofa była już bliska. Kiedy w dzień zgonu przyszedłem do niego około ósmej z rana, zastałem go na nogach i jak co dzień ubranego, był jednak niespokojny i wyznał, że w nocy sądził, iż go duszność zadławi. Toteż prosił, bym niezwłocznie sprowadził księdza Praniewicza dla udzielenia mu ostatnich sakramentów.
P odczas gdy ja spełniałem to polecenie, on posłał odźwiernego po malarza Petiniaud, tak że wróciwszy z księdzem jużem go zastał przy chorym. Ucieszył się Juliusz na widok sługi Chrystusowego i wnet przystąpił do spowiedzi. Kiedy na głos dzwonka weszliśmy do sypialni, zastaliśmy Juliusza klęczącego o własnej mocy w oczekiwaniu na komunię św. Zaopatrzywszy chorego sakramentami na drogę wieczności, kapłan opuścił mieszkanie, a wówczas dopiero zaprowadziliśmy osłabionego zbytnim wysiłkiem Juliusza do jego łóżka i położyliśmy go na nim w ubraniu dla wypoczynku jedynie, nie podejrzewając wcale bliskiego zgonu. On jednak czuł zbliżającą się ostatnią chwilę, gdyż rzekł do nas, składając głowę na poduszkę: – Może to już w tym położeniu przyjdzie pożegnać tę ziemię.
Juliusz Słowacki – przyjaciel św. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego
Powiedział to z łagodnym uśmiechem, bez żadnego żalu i niepokoju. Wtem wszedł odźwierny i wręczył mu list z poczty. Poznał wnet Słowacki rękę matki i twarz jego się rozjaśniła; nie był już jednak w stanie rozłamać pieczęci, mnie więc polecił przeczytanie, sam zaś słuchał w skupieniu, przymknąwszy powieki.
Gdym skończył, otworzył oczy i ze spokojnym rozrzewnieniem rzekł do mnie po polsku: – Jaki Bóg dobry, że przed zgonem daje tu jeszcze tę wielką pociechę. Pożegnanie i błogosławieństwo matki… Powiedz jej, gdy ją obaczysz, że gdyby mi było wolno oddać duszę mą w jej ręce, nie oddałbym jej z taką ufnością, z jaką składam ją teraz w ręce Boga. Po dłuższej chwili milczenia dodał jakby ostatnią swą wolę: – Rzeczy cenniejsze i rękopisma odesłać Teofilom: odzież i bieliznę rozdać ubogim, listy zaś prywatne spalić.
Wkrótce potem przyszła duszność, która bez wyraźnego cierpienia zabrała ostatnie tchnienie tego tak powszechnie zapoznanego wówczas wieszcza. Dwóch nas tylko było świadkami tego zgonu, który tak głęboko wrył się w młodą pamięć moją, że i dziś zdaje mi się, że patrzę na ten bolesny, a tak budujący obraz”.
Feliński w jednym z listów dał też przejmujący opis nader skromnego pogrzebu poety: „Garstka rodaków odprowadziła go do grobu. Mickiewicz nie przyszedł. U wrót cmentarza, kiedy przed nie zajechał karawan skromny, dwukonny, 9-tej klasy, oczekiwał ksiądz w żałobnej komży, który ciało wieszcza pogrzebał w poświęconej mogile. Żadna mowa pożegnalna, żaden jęk głośny lub niewieście łkanie, nawet rodzimy nasz Anioł Pański nie ozwał się na tym wzgórzu cmentarnym, tylko grudki ziemi, ręką życzliwych sypane, głuche echo wywoływały z trumny, mieszając się z ponurym śpiewem kapłana…”.
Pan Bóg wysłuchał jednak ową przedziwną modlitwę dziecięcą, o której tu pisałem. Juliuszowi Słowackiemu została dana śmierć, jakiej nie ujrzał nawet w swoich niezwykłych wizjach poetyckich. Żegnał go na tym świecie człowiek ś w i ę t y, chociaż wówczas tylko młody przyjaciel, ale poeta-wizjoner już za życia – powtórzmy – widział „gwiazdę świecącą nad jego głową i rozmodlone tłumy, klęczące u jego stóp w świątyni”.
Waldemar Smaszcz
Artykuł ukazał się w numerze 11/2009.