Poszukiwacze cudów

2013/01/19

Nie jest sztuką pomóc człowiekowi, który normalnie się rozwija. Sztuką jest pomóc tym, którzy pogubili się w swoim człowieczeństwie i często są na samym dnie – zgodnie mówią wolontariusze z Bractwa Więziennego.

W więzieniu Boga nie ma! Do takich wniosków dochodzi prawie każdy, kto choć raz trafił za kratki. – On jest i ma „pełne ręce roboty”. Bo żaden skazany nie jest potępiony i może zostać świętym – przekonują natomiast wolontariusze z Bractwa Więziennego, chrześcijańskiego stowarzyszenia, które obchodzi swoje 15-lecie.

Oni doskonale wiedzą, ile po drugiej stronie kraty jest osobistych tragedii, nieszczęść, problemów.

Tu trzeba być twardzielem

Na południowym Służewcu, z dala od centrum Warszawy, stoi kompleks budynków. Wokół kilkumetrowy mur, druty kolczaste na ogrodzeniu, a w oknach kraty. Tutaj świat wygląda inaczej. Szare są mury, szary chodnik, szare korytarze, na szaro ubrani ludzie z szarymi, posępnymi twarzami. Nawet pogoda jest szara. Takich miejsc bez nadziei na słońce w Polsce jest bardzo wiele…

W pokoju kapelana spotykam się z Jackiem, trzydziestopięcioletnim więźniem, skazanym za wyłudzenia. Na wolności prowadził własną działalność gospodarczą. Grywał disco polo na weselach. Na początku lat 90. zrobił karierę.

– Były kontrakty i pieniądze. Praktycznie przez całe lato mieszkałem nad morzem – wspomina. Tam właśnie zaczęły się problemy z alkoholem. – Kusiły mnie nielegalne i szybkie pieniądze. Zarabialiśmy nawet pięć tysięcy złotych dziennie. I prawie tyle samo wydawaliśmy na zabawę. W końcu zostałem złapany.

Dostał wyrok: cztery lata i trzy miesiące. Wtedy rozwiodła się z nim żona.

– Nie mam dokąd wracać – wyznaje Jacek. Do końca wyroku został mu ponad rok.


Więzienei nie jest miejscem przeklętym | Fot. Artur Stelmasiak

Według niego w więzieniu najgorsze są początki. – Kiedy trafiłem do aresztu w Łodzi, na dzień dobry dostałem od oddziałowego po głowie tak, że prawie straciłem przytomność. To było powitanie. Później trzeba było nauczyć się żyć ze współwięźniami – wyznaje. Tutaj, na Służewcu, zaczął uczestniczyć w katechezach organizowanych przez Bractwo Więzienne. Teraz Jacek gra na Mszach św., pracuje w radiowęźle oraz w bibliotece. – Odkryłem piękno w kościelnej muzyce organowej. Może jak wyjdę na wolność, to zostanę organistą.

Zdaniem Jacka, wielu osadzonych boi się albo wstydzi przyznać do wiary. – Bo w środowisku więziennym uznają takiego za mięczaka. Może być wyśmiany i szykanowany. Tutaj trzeba być „twardzielem” – mówi.

Zdaniem wolontariuszy z Bractwa Więziennego, skazańcy nie przyznają się publicznie do swojej religijności, ale w głębi duszy każdy z nich ma wielkie pragnienie Boga.

– Dopiero jak rozmawiam z kimś w cztery oczy, mówi „Pani mi powie, jak się odmawia Koronkę do Miłosierdzia” – opowiada Halina Lis, która od wielu lat jest wolontariuszem w tym więzieniu. – Ten układ społeczny, który panuje w więzieniu, zmusza ich do noszenia masek. Oni muszą grać kogoś, kim często nie są – tłumaczy.

Dziękuję Bogu, że trafiłem do więzienia

Jarosław Szymański jako osiemnastolatek nauczył się wysadzać stojące w porcie statki i strzelać do ludzi. Służył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Po opuszczeniu szeregów dostał bardzo dobrze płatną pracę w jednym z francuskich kasyn.

– W wieku 24 lat zostałem szefem ochrony. Zarabiałem tyle, że stać mnie było prawie na wszystko. Jednak żyłem bez Boga. Może dlatego nie ułożyło mi się życie prywatne – wspomina Szymański. Przeżył załamanie i wrócił do Polski. Zaczął pić. Szybko się staczał.

W 1998 roku za pobicie barmana trafił do więzienia. Balast doświadczeń Szymańskiego pewnie wystarczyłby na kilka filmów fabularno-sensacyjnych. Silny, wysportowany, nie znał strachu i Boga. Jednak to zmieniło się w więzieniu, gdzie spędził pięć lat.

– Przeżyłem gwałtowne nawrócenie – wyznaje.

Szymański wiedział, że nadszedł czas, by coś zmienić. Nie mógł już żyć tak jak przedtem. Wówczas pomógł mu kapelan i wolontariusze z Bractwa Więziennego, którzy zajmują się ewangelizacją w ekstremalnych warunkach. Spowodowali, że dziś Jarosław Szymański jest szczęśliwym mężem oraz ojcem trójki dzieci. Prowadzi we Wrocławiu Dom Miłosiernego Ojca, w którym wraz z żoną pomaga stanąć na nogi byłym kryminalistom. Części z nich daje nawet pracę w swojej firmie budowlanej.

– Choć żałuję tego, co zrobiłem w życiu, to jednak z pespektywy lat wciąż dziękuję Bogu, że trafiłem do więzienia i poznałem tylu wspaniałych ludzi. Dzięki temu zdobyłem największy skarb: swoją wiarę – wyznaje Szymański.

Boży znak

Paweł, skazany za zabójstwo, obecnie jest na warunkowym zwolnieniu. Kiedyś był normalnym chłopakiem z warszawskiej Woli. Często chodził do kościoła, nawet był ministrantem. Problemy zaczęły się w wieku 16 lat, gdy stracił ojca. Obraził się na cały świat i Boga. Coraz więcej czasu spędzał w patologicznym i kryminogennym środowisku. Gdy po pijanemu wdał się w bójkę, w alkoholowym zamroczeniu zabił człowieka. Skazano go na piętnaście lat. Na wolności zostawił dziewczynę oraz małego synka. – Byłem załamany, miałem myśli samobójcze – wyznaje. – Ale miałem szczęście. Spotkałem wielu wspaniałych ludzi z Bractwa Więziennego oraz wspaniałych księży kapelanów. Dzięki nim stopniowo odzyskiwałem wiarę i chęci do życia – dodaje. Po pewnym czasie angażował się coraz bardziej w duszpasterstwo więzienne. Przygotowywał wielu do sakramentu bierzmowania czy pojednania. Później w każdym zakładzie karnym, do którego trafiał, pełnił funkcję kaplicowego. Zaczął chodzić także na pielgrzymki dla niepełnosprawnych, na których niósł pomoc innym.

Trudna wolność

Kapelani więzienni oraz członkowie Bractwa mogą mnożyć przykłady osób, którym udało się wyjść na prostą. Mimo tego zdecydowana większość po wyjściu na wolność z powrotem tonie. Okazuje się, że po drugiej stronie kraty życie również nie jest usłane różami. Dlatego też wyjście na prostą, czego doświadczyli Paweł czy Jarosław Szymański, jest bardzo trudne. Po odbyciu kary skazaniec zderza się z twardą rzeczywistością.

– Trzeba pamiętać, że psychika takiego człowieka jest zniszczona i krucha – podkreśla Szymański.

Społeczeństwo nie rozpieszcza byłych skazańców. Po wyjściu z więzienia są odrzutkami. Ich los prawie nikogo nie obchodzi. A organizacje charytatywne skarżą się, że łatwiej jest zbierać pieniądze na pomoc dla bezdomnych zwierząt niż dla skazańców. W rezultacie bardzo często więźniowie po wyjściu na wolność staczają się na dno. Zasilają szeregi bezrobotnych, bezdomnych albo powracają do światka przestępczego, a później do więzienia. I tak koło się zamyka. Tylko nielicznym udaje się wyjść na prostą.

Pomimo licznych trudności wiele serca wkładają w opiekę nad byłymi więźniami wolontariusze z Bractwa. Najpierw za kratkami pokazują im, że każdy człowiek jest wartościowym dzieckiem kochającego Boga. A później, po wyjściu na wolność pomagają stanąć na nogi – szukają pracy, mieszkania, pomagają finansowo.

– Wiele osób zajmuje się sierotami, biednymi dziećmi, psami czy kotami. Natomiast więźniami nikt się nie zajmował. Dlatego uważam, że oni szczególnie potrzebują naszej pomocy – mówi Jolanta Burzyńska, dyrektor dużej firmy ubezpieczeniowej oraz wiceprezes Bractwa. Burzyńska żałuje, że nie chodzi już po więziennych celach. Zajmuje się tym, co potrafi najlepiej, czyli pozyskiwaniem sponsorów i darczyńców na cele Bractwa. – Kiedyś policzyłam cały czas spędzony w więzieniu. Okazuje się, że odsiedziałam kilka dobrych miesięcy i wcale tego nie żałuję. Bo ludzie za kratami potrzebują naszej pomocy – wyznaje Burzyńska.

Cuda się zdarzają

W całej Polsce jest ich ponad 500. Wolontariuszy łączy dojrzałość religijna. Wywodzą się m.in. z Odnowy w Duchu Świętym, Legionu Maryi, Instytutu św. Brata Alberta, Wspólnoty Krwi Chrystusa, Ruchu Rodzin Nazaretańskich, Drogi Neokatechumenalnej, Sodalicji Dobrego Łotra czy Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Bezinteresownie poświęcają swój czas. Wchodzą do zakładów karnych i walczą o każdego, kto znajduje się po drugiej stronie muru.

– Trzeba pamiętać, że przestępczość nie bierze się znikąd. Człowiek trafia do więzienia najczęściej wskutek różnych traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa i wczesnej młodości – podkreśla ks. dr Paweł Wojtas, naczelny kapelan więziennictwa RP. – Według mnie nawet do 50 proc. winy za popełnione przestępstwo należy nie do skazanego, ale do jego rodziców i społeczeństwa, w którym wyrastał – dodaje ks. Wojtas.

Przestępczość jest więc jakąś skrajną wypadkową całego społeczeństwa. Dlatego też – zdaniem kapelana – jako społeczeństwo jesteśmy zobowiązani, by pomóc tym ludziom wrócić do normalnego życia. – Nie jest sztuką pomóc człowiekowi, który normalnie się rozwija. Sztuką jest pomóc ludziom, którzy pogubili się w swoim człowieczeństwie.

Teraz Paweł ma gdzie mieszkać ze swoją rodziną. Pracuje ciężko na budowie, ale się nie skarży. Jego pracodawca także jest z niego bardzo zadowolony. – Słyszałam, że ma doskonałą opinię – chwali go Halina Lis. – Jeden z moich kolegów z pracy zaczął nawet odmawiać ze mną codzienną modlitwę Anioł Pański. Staram się apostołować wszędzie tam, gdzie jestem – z uśmiechem mówi Paweł. Były skazaniec z dumą mówi także o swoim synu. Jak co roku planują razem uczestnictwo w pielgrzymce, aby podziękować za wszystko Bogu. – Jak widać cuda się zdarzają – żartuje.

Artur Stelmasiak

Artykuł ukazał się w numerze 03/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej