Zbliżają się przyspieszone wybory prezydenckie. Okoliczności, w jakich zostały ogłoszone, sprawiły, że stale wzrasta nimi zainteresowanie i to mimo klęski powodziowej, jaka przetoczyła się przez kraj. Wbrew temu, co jeszcze nie tak dawno twierdził premier Donald Tusk, rezygnując z udziału w wyścigu po najwyższy urząd w państwie, Polacy przywiązują wielką wagę do prezydentury i bynajmniej nie sprowadzają jej do zamieszkiwania w pałacu i odbierania zaszczytów. Zresztą chyba sam premier ostatnio zmienił zdanie w tej sprawie, bo podczas inauguracji kampanii wyborczej kandydata PO stwierdził, że w wyborach tych rozstrzygnie się los Polski na najbliższe lata.
Fot. Artur Stelmasiak
Zainteresowanie wyborami nie oznacza jednak, że będą one łatwe. Na przykład ludzie wierzący mają dylemat, kogo poprzeć w pierwszej turze. Właściwie tylko jeden z kandydatów mówi wprost o inspiracji chrześcijańskiej i domaga się obecności religii w życiu publicznym. Marek Jurek doskonale wie, że jest to podstawowy warunek autentycznie chrześcijańskiego zaangażowania na polu politycznym.
A jednak nie może liczyć na znaczącą liczbę głosów i to nie tylko z tego powodu, że nie stoi za nim żadna poważna siła polityczna. W oczach wyborców pozostaje bowiem politykiem jednowymiarowym, który wprawdzie poniósł wielkie zasługi na polu obrony życia, ale nie ma żadnego doświadczenia w sprawach gospodarczych czy polityce międzynarodowej. A przecież to także ważne obszary domagające się chrześcijańskiego świadectwa.
Ponadto wielu wyborców pamięta, że to od jego manifestacyjnego zrzeczenia się funkcji marszałka sejmu i wystąpienia z PiS zaczął się kryzys w koalicji skutkujący ostatecznie skróceniem kadencji i klęską wyborczą w 2007 roku. Elektorat katolicki będzie zapewne chciał poprzeć innego kandydata.
Wydaje się, że spośród dwóch głównych pretendentów do fotela prezydenckiego tylko jeden zdoła uzyskać jego poparcie. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski do tego stopnia ukrywa swój stosunek do nadprzyrodzonego wymiaru ludzkiej egzystencji, że na jego stronie internetowej jako kandydata na prezydenta nie pojawia się nawet słowo „religia” czy „chrześcijaństwo”. Dał się ostatnio za to poznać jako orędownik zapłodnienia in vitro i nie dopełnił obowiązku przesłania do Parlamentu Europejskiego uchwały sejmowej w obronie krzyża. Na pewno wielu ludziom, którzy będą chcieli oddać na niego swój głos, nie będzie to przeszkadzało, ale nie sądzę, żeby znalazło się wśród nich wielu świadomych swojej wiary katolików.
W zdecydowanie lepszej sytuacji jest Jarosław Kaczyński. Wprawdzie jego formacja religijna może się wielu wydawać niepełna, czego dowodem jest na przykład brak zrozumienia dla kwestii obrony ludzkiego życia, to jednak otwarcie przyznaje się on do chrześcijaństwa i w swoim programie nie ma żadnych elementów, które można by zakwestionować z punktu widzenia etyki chrześcijańskiej. Ale pamiętajmy, że Polacy już dwukrotnie w mijającym dwudziestoleciu powierzyli najwyższy urząd w państwie osobie o poglądach ateistycznych. Czy i tym razem tak się stanie?
Ocena szans obu głównych kandydatów to zadanie nieco karkołomne. Nie na wiele przydadzą się nam tu sondaże opinii publicznej. Jak na przykład wyjaśnić fakt, że leader PiS-u uzyskuje w nich dwukrotnie niższe poparcie od swojego rywala z PO i w tym samym czasie zbiera dwukrotnie więcej podpisów poparcia pod swoją kandydaturą? Nawet sprytne posunięcie redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, który chcąc osłabić efekt tego zdarzenia, ogłosił publicznie, że sam takiego poparcia Kaczyńskiemu udzielił – wprowadzając tym w osłupienie swoich sympatyków – nie na wiele się tu przyda.
Dowodem na to, że w sondaże nie wierzy sama Platforma, są nerwowe, a nawet histeryczne wypowiedzi „autorytetów moralnych” skupionych wokół Bronisława Komorowskiego. Sztab wyborczy kandydata PO wydaje się być całkowicie zaskoczony przemianą Jarosława Kaczyńskiego, który bije Platformę jej własną bronią: odcina się od idei IV Rzeczypospolitej i haseł dekomunizacji, postuluje uwolnienie przedsiębiorczości, chce narodowej zgody wokół reformy służby zdrowia, a przede wszystkim zachowuje spokój i umiarkowanie.
Jednocześnie wiele prawdy jest w tym, co się mówi o rozległości tzw. negatywnego elektoratu szefa PiS-u. Zapewne przyczyną niechęci, a może nawet wrogości wobec Jarosława Kaczyńskiego jest w jakimś stopniu jego nie najbardziej krystaliczny charakter. Ale tak naprawdę stosunek do niego tej części elektoratu jest efektem systematycznej i zakrojonej na szeroką skalę pracy większości mediów, które nie chciały mu wybaczyć „wojny na górze” z początku lat 90. i konsekwentnie antykomunistycznej postawy.
Nic dziwnego zatem, że wynik zbliżających się wyborów nie jest przesądzony, a wybory przypominają grę losową, w której wszystko może się zdarzyć.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 6-7/2010.