Mijający rok był wyjątkowy w naszym życiu politycznym. Nie tylko dlatego, że upłynął niemal w całości na budowaniu koalicji rządowej po ostatnich wyborach parlamentarnych. Był wyjątkowy, bo pozwolił przetrwać rządowi Prawa i Sprawiedliwości, któremu nikt nie dawał szans na tak długie funkcjonowanie, jeśli w ogóle nie odmawiał prawa do istnienia. Poprzednia taka próba przełamania okrągłostołowego układu w 1992 roku zakończyła się już po pięciu miesiącach. Listopadowe wybory samorządowe, które w nadziei opozycji PO-SLD-PSL miały stać się manifestacją powszechnej nieufności wobec rządu, nie tylko nie pozbawiły go społecznej legitymizacji, ale pozwoliły śmielej spojrzeć w przyszłość, która coraz wyraźniej zaczyna się rozciągać na całą kadencję.
Fot. Artur Stelmasiak
Spróbujmy jeszcze raz przyjrzeć się, jak do tego doszło. Otóż dwie partie najostrzej krytykujące efekty rządów SLD w poprzedniej kadencji i nawołujące do budowania IV Rzeczypospolitej uzyskują w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych niemal identyczne poparcie społeczne. Wybory wygrywa jednak PiS i to on otrzymuje misję tworzenia rządu. Rozmowy o koalicji z Platformą Obywatelską rozbijają się o kwestię resortów „siłowych”: PO nie zgadza się, aby dostały się one w ręce partii braci Kaczyńskich. Powstaje mniejszościowy rząd Kazimierza Marcinkiewicza, którego kruchy żywot opiera się na pakcie stabilizacyjnym zawartym między zwycięzcą wyborów a dwiema partiami uchodzącymi w opinii większości mediów za radykalne – Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Wszystkiemu temu towarzyszy niespotykana krytyka ze strony większości mediów, wieszcząca rychłą katastrofę polskiej państwowości i kompromitację wobec światowej opinii publicznej.
Niepewność parlamentarnego zaplecza rządu i stale rosnące ambicje liderów Samoobrony i LPR, a także brak zgody PO na wcześniejsze wybory skutkują zmianą premiera i zawarciem formalnej koalicji rządowej. Spokój jednak nie trwa długo. Lider Samoobrony już to z powodu nadmiernego temperamentu politycznego, już to karkołomnych kalkulacji na sojusz tym razem z PO, doprowadza do kryzysu rządowego, którego skutkiem jest pozbawienie go funkcji wicepremiera i usunięcie z gabinetu.
Reakcją na to jest prowokacja dziennikarsko-poselska, mająca skompromitować w oczach opinii publicznej rząd poszukujący wszelkimi możliwymi sposobami większości w Sejmie. Mimo niewyobrażalnej wręcz kampanii medialnej, która starała się zasugerować, że mamy do czynienia z czymś na kształt politycznej zbrodni i konieczne są natychmiastowe wybory parlamentarne, lider Samoobrony wraca skruszony na łono koalicji i deklaruje lojalność do końca kadencji.
Ostatnia nadzieja w wyborach samorządowych. Partie opozycyjne, a zwłaszcza Platforma, wiedziały, że trzeba te wybory przekształcić w plebiscyt „ przeciw rządowi”. Stad nasze wrażenie z kampanii wyborczej, że mamy do czynienia z wyborami parlamentarnymi, a nawet prezydenckimi, bo na przykład ulice Warszawy w pewnym momencie zalepione zostały plakatami z wizerunkiem Donalda Tuska, jakby to on sam miał kandydować do władz samorządowych stolicy.
Wynik wyborów samorządowych uznany został przez większość komentatorów za remisowy, choć trochę lepiej wypadła PO i wojewodom z PiS-u zapewne trudno będzie współpracować z sejmikami wojewódzkimi, w których wygrała Platforma. Wybory te pokazały jednak, że partia braci Kaczyńskich nie utraciła mandatu zaufania i dla co najmniej tak samo licznej grupy wyborców, jak w przypadku PO, pozostaje jedyną godną zaufania siłą polityczną w kraju.
W tym momencie trudno nie postawić sobie pytania o jakość rządów PiS-u, zwłaszcza, że koniec roku sprzyja wszelkim podsumowującym ocenom. Nie miejmy złudzeń. Nie jest to rząd, który nie popełniałby błędów. Mimo bezdyskusyjnych osiągnięć, choćby na polu walki z korupcją i reformowania wymiaru sprawiedliwości, z całą pewnością daleko mu do ideału. Faktem jednak jest, że spotyka go często całkiem niezasłużona krytyka.
Na przykład, że korzystając ze sprzyjającej koniunktury gospodarczej nie reformuje finansów publicznych i zbyt wolno obniża podatki. Tego typu zarzut, wysuwany najczęściej przez środowiska liberalne, nie uwzględnia faktu, że dla przeprowadzenia takiej reformy, która musiałaby skutkować radykalnym cięciem wydatków na cele społeczne, potrzebny jest szeroki konsensus w społeczeństwie i znacznie szersze poparcie, aniżeli to, którym dysponuje rząd. To z tego powodu Jarosław Kaczyński tak często ubolewa, że nie doszło do zawarcia wielkiej koalicji PO-PiS. Podobnie rzecz się ma z polityką zagraniczną. Rząd zbiera cięgi za to, że nie podoba się w Moskwie i w Berlinie. Sprzeciw wobec rurociągu po dnie Bałtyku i zapowiedź weta wobec nowej umowy między Rosją a Unią Europejską z powodu bezpodstawnego zablokowania naszego eksportu mięsa uznawane są za wyraz naszego nie konstruktywnego partykularyzmu w obliczu wspólnotowych celów UE. U podstaw tego typu krytyki tkwi założenie, że najlepszą polityką zagraniczną Polski byłaby taka polityka, z której byliby zadowoleni Niemcy i Rosjanie. To wyraz jakiegoś zadziwiającego altruizmu w stosunkach międzynarodowych, bo w Unii dawno już zrozumiano – czego najlepszym dowodem jest postawa Niemiec – że cele narodowe państw członkowskich powinny być harmonizowane z celem wspólnotowym, a nie arbitralnie mu podporządkowane.
Takich przykładów bezzasadnej krytyki posunięć rządu można by wymienić oczywiście znacznie więcej. Krytyka jest oczywiście świętym prawem opozycji. Szkoda jednak, że bardzo rzadko przybiera konstruktywne kształty, a wyczerpuje się w jałowym poszukiwaniu rządowych „wpadek”.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 12/2006.