Forma wierszy emigracyjnych Kazimierza Wierzyńskiego jest swoistym odbiciem do końca nieugruntowanego życia. Poeta rzadko wracał do formalnych i tematycznych nawiązań do romantyzmu. W tych wierszach jest coraz więcej niepokoju,, nostalgii, tęsknoty za znajomą ziemią, oskarżeń o zdradę przez fałszywych przyjaciół.
Można by życie i twórczość Kazimierza Wierzyńskiego, nie bez dość dużej trafności, zawrzeć w słowach będących tytułami jego zbiorów poetyckich: zaczęło się wszystko od Wiosny i wina oraz Wróbli na dachu, czyli od młodzieńczej radości życia (na pozór) nieobarczonego wreszcie zagadnieniem, jak ktoś powiedział, pod hasłem „tysiąc słoni a sprawa polska”, kontynuowanymi Laurem olimpijskim (w zdrowym ciele zdrowy duch), zakłóconymi nieco dwiema częściami Wielkiej Niedźwiedzicy (gdzie także ciemne wspomnienia z pierwszej Wielkiej Wojny), potem przychodzi Gorzki urodzaj, Wolność tragiczna i Kurhany (ocalenie tragizmu i katastrofizm), poprzedzone impromptu w postaci Pamiętnika miłości i Rozmowy z puszczą; ta (krótsza) połówka (do 1939 roku) kończy się znamienną Różą wiatrów (cz. I), przy czym wiersze tego zbioru napisane zostały częściowo jeszcze przed wybuchem drugiej Wielkiej Wojny (np. utwór tytułowy), a częściowo już po wojnie.
Dalsze 30 lat poeta żyje i pisze na Ziemi-Wilczycy, co nie brzmi przyjaźnie, pomimo interpretacyjnych odwołań do karmicielki Remusa i Romulusa, mitycznych założycieli Wiecznego Miasta, minioną wojnę i jej ofiary widzi przez Krzyże i miecze, konkludując, Że śmierć nie wieczna. Wieczna – wiara (zakończenie wiersza tytułowego) próbuje odrodzić się w Korcu maku, przybijając na progu Siedem podków (bo tak mi się chciało – wraca echo młodzieńczej spontaniczności; z wiersza tytułowego), nosi swój Kufer na plecach, oskarża morderców ludzkiej cywilizacji (czyli komunistów) ewenementalnym Czarnym polonezem, by wszystko zakończyło się Snem marą.
Bez wątpienia żaden z poetów Skamandra, gdyby nawet nie ograniczać się do owej pierwszej piątki, do której Wierzyński od początku należał, nie zatoczył takiego szerokiego kręgu i nie doznał tak wielu przemian (życiowych i twórczych), jak autor Tkanki ziemi, który to tytuł pominąłem w powyższej wyliczance. Zwłaszcza gdy porówna się punkt wyjścia – młodego poetę osiągającego dojrzałość równocześnie z „wybuchem niepodległej Polski” i dającego wyraz swojej euforii i witalności młodzieńczej w Wiośnie i winie (1919) – z punktem dojścia, którym musiało być widmo śmierci poza ojczyzną (zanim nastąpiła) oraz gorzkie résumé w ostatnim zbiorze. Jakkolwiek w wierszu pt. Zaklęty czytamy:
Ale wiodło mnie jedno i z tym tu powrócę Jeśli kto kiedy moje odmierzy obszary: Nawet wątpiąc o sobie, wiedziałem o sztuce Że nad wszystko, nad zgubę, dotrzymam jej wiary.
A w tytułowym utworze ostatniego zbioru, Sen mara, poeta akcentuje:
A jednak suchą stopą przechodził po wodzie Bóg wiara, czynił cuda i konał za innych, Sen piekło potępionych i niebo niewinnych, Sen zbawienie, sen kara, Jeden na sto, Morze bez dna, Morze dno, Sen mara.
Wbrew pozorom związanym z pierwszym okresem twórczości, jak pokazują zwłaszcza wiersze z lat 30., ale i wcześniejsze, Wierzyński był dobrze przygotowany (jeśli ktokolwiek mógł być w ogóle przygotowany) na to, co miało nastąpić wkrótce i nastąpiło. Mówię najpierw w tym sensie, że zanim da wyraz (w nader zręcznej formie) radości i uniesieniu z odzyskania wolności (a podobno nie ma większych miłośników wolności niż Polacy), nieco wcześniej pokaże obrazy (w cz. I Wielkiej Niedźwiedzicy) potworności wojennych, na przykład w wierszu Popkowice; ironizując, tak zarysuje dolę żołnierską w Piosence:
A jeszcze później za to, żeś dobrze umierał, Krzyż ci na martwej piersi przypnie pan generał.
A potem w Wolności tragicznej i Róży wiatrów nie ma już śladu beztroski, jest wiele wspomnień usłanej poległymi drogi do wolności i niepodległości, jest wysiłek żołnierski, odwaga i… zdrada, są polskie Kresy, są odwołania do Żeromskiego (ostra i gorzka Rozmowa z Baryką), a przede wszystkim jest… marszałek Józef Piłsudski.
Wierzyński jest zapewne rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę (i jakość) wierszy o Piłsudskim, przewyższa w tym nawet Jana Brzechwę, który poświęcił marszałkowi odrębny tomik wierszy (znacznie zresztą słabszych niż powojenne stalinowskie satyry na Watykan i czarną reakcję krajową oraz imperializm amerykański, nie mówiąc o późniejszych wspaniałych wierszach dla dzieci). Poeta był przed wojną i do końca życia zwolennikiem i admiratorem Piłsudskiego (co nie znaczy, że aprobował wszystkie jego posunięcia polityczne), zawsze czuł i opisywał jego wielkość, jego – jak dawniej mawiano – geniusz. Gdy dowiedział się o śmierci Piłsudskiego w maju 1935 roku, przyszedł pod Belweder i spotkał tam malarza, Wojciecha Jastrzębowskiego (który opracował później elementy plastyczne zdobiące trumnę zmarłego). Jastrzębowski, wskazując głową na tłum, powiedział: „To wszystko sieroty, już nie będzie brwi, pod którymi moglibyśmy się schronić”. Potem Wierzyński (w Pamiętniku poety) pisał m.in. „Dwadzieścia jeden lat, które potoczyły się od wymarszu Legionów do tej śmierci za żelaznym ogrodzeniem, zmieniły wiele we wszystkich Polakach.(…) Nie zmieniło się tylko jedno: wygodna zgoda, aby ktoś robił wszystko za innych, leniwy i serdeczny błogostan, że można się schronić pod wielkie brwi i tam zażywać spokoju” (za: Marek Arpad Kowalski, Na stos, Warszawa 2005, ss. 28–29).
Wiersz Belweder, napisany w 1936 roku, zaczyna się od dramatycznego pytania:
Co teraz? Zamknąć wszystko w tych ścianach i nosić Po pokojach los trudny i ziemię rozległą. Zdawało się, że wolność to już będzie dosyć, A to jest tylko tyle, ilu ich poległo.
Ostatni dwuwiersz, jako anafora, stanowi także zakończenie całego utworu. W innym wierszu, kończącym cały cykl pogrzebowy, Wyrok pośmiertny, duch bohatera taki zostawia testament, wołając:
Konie moje, zarżyjcie! Wysoki i mściwy, Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba.
Owo zawołanie, ów testament bliski był Wierzyńskiemu zarówno w okresie przedwojennym, jak i później, na emigracji, do końca życia, choć jako poeta zmagał się z najprzeróżniejszymi trudnościami. Nie wyłączając nawet kilkuletniego zamilknięcia poetyckiego, w czasie którego (i być może od którego to go wyzwoliło) napisał cudowne Życie Chopina (wyszło z prześwietną przedmową Artura Rubinsteina, najpierw po angielsku w Nowym Jorku w 1949 roku, a potem tamże w 1953 po polsku). Napisałem „cudowne”, mając na myśli dwa elementy: stopień przybliżenia czytelnika do bohatera i pozostałych osób opisywanych w książce, zwłaszcza w okresie warszawskim, ale także Paryż, Majorka, Nohant i Londyn – magia pisarska autora powoduje, że czytając książkę, jesteśmy razem z wszystkimi jej bohaterami, po prostu wśród nich, widzimy ich, przenikamy ich intencje i pobudki, identyfikujemy się w cierpieniach i radościach z Fryderykiem i co najmniej z kilkoma innymi postaciami; a druga sprawa to rewelacyjnie ukazana polskość Chopina, jego polskie serce (nie mogło spocząć gdzie indziej, jak w warszawskim kościele świętokrzyskim), jego wspinanie się do uniwersalizmu po domowych drzewach (Norwid – trawestacja).
Profesor Krzysztof Dybciak, autor wstępu do wydania wyboru poezji Wierzyńskiego w serii Biblioteki Narodowej, napisał takie zdanie: „Nie ma co ukrywać, że nasz poeta wkracza czasem na drogę mało twórczego naśladownictwa romantycznych wzorów”. I w dalszym wywodzie – krótko mówiąc – oskarża Wierzyńskiego o swoisty mesjanizm oraz cierpiętnictwo (używa słowa „doloryzm”). Dezynwoltura, z jaką niektórzy krytycy i literaturoznawcy (także Maria Danilewicz Zielińska w swoich szkicach o literaturze emigracyjnej) traktują poetów i pisarzy (z wyjątkiem, naturalnie, Miłosza i Gombrowicza, o których tylko na kolanach i z superatencją), warta jest nie tylko wzmianki. Profesor Dybciak zapomniał na przykład w owym wyborze, przecież mającym być reprezentatywnym, umieścić słynnego wiersza Na rozwiązanie Armii Krajowej, chociaż cytuje jego część we wstępie. Ów zarzut rzekomej wtórności dotyczy wierszy zawartych w zbiorze Krzyże i miecze (1946), będący – najogólniej mówiąc – reakcją na tragiczny dla Polski wynik wojny, w której miała być i w pewnym sensie była wśród zwycięzców. To nie poeta był wtórny, lecz historia w pewnym sensie splagiatowała samą siebie i powtórzyła z Polską stary numer, jak zawsze za sprawą zdrady pseudosojuszników. A poeta pisał prawie tak jak romantycy, bo jak miał pisać, skoro to było o tym samym?
Kazimierz Wierzyński jeden „ze skazanych na wielkość”
Jest w Polsce jedna droga, gdzie prędzej czy później Z cierpień moc taka wyjdzie, że Boga zadziwi: Powracają ojcowie, umarli podróżni, Budzą synów – i walczą – polegli i żywi.
Profesorowie literatury mają zwyczaj ustalania kanonów i bezwzględnie obowiązujących zasad, mnie wolno pozwolić sobie na pewien subiektywizm i powiedzieć, że właśnie owe – muszę powiedzieć – nieliczne wiersze Wierzyńskiego o pokroju romantycznym wydają mi się najbardziej cenne, takie jak W imię ojca czy Do moich zmarłych:
Zmarli moi, pozostańcie przy mnie!
Tylko przez was nie ginie to, co kiedyś było,
Tylko przez was zabliźnia się czas poszarpany,
Tylko przez was pojmuję mą przyszłość zawiłą (…)
Niestety, Wierzyński na emigracji niezwykle rzadko wracał do takich form wierszy, jakie można znaleźć w przedwojennych jego Kurhanach – mam na myśli takie utwory jak Maryla, Łazienki czy Szopen, gdzie nawiązania do romantyzmu były bezpośrednie, bo i formalne i tematyczne. Wojna zapewne zmieniła wszystko lub prawie wszystko.
Myślę, że forma wierszy emigracyjnych Wierzyńskiego jest swoistym odbiciem jego do końca nigdzie nieugruntowanego życia. Już przed wojną był znakomitym podróżnikiem, ale to, co wtedy było kwestią własnego, nieprzymuszonego wyboru, od 1939 roku stało się prawdziwą tułaczką. Wierzyńscy w swojej wojennej peregrynacji zaliczyli prawie całą zachodnią Europę, przez Portugalię przedostali się do Brazylii, następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie też nie zagrzewali na ogół miejsca, przenosząc się dość często, podróżując do Europy, korzystając z gościny przyjaciół. To ryzykowny może wywód, ale wydaje mi się, że forma wierszy Wierzyńskiego – jeśli tak można powiedzieć – coraz to skraca oddech, im dalej rozwija się ta twórczość, tym bardziej skracają się wersy, wkrada się niepokój, rozbija się potoczystość, następuje mowa rwana albo po prostu prozaiczna, nawet bez rymów, jak w wierszu List do przyjaciela:
Stało się,
Wyjechaliśmy z Nowego Jorku.
Żyjemy na łasce Pana Boga,
Najbliższe okno świeci się od nas o milę.
Zaczyna się to stawać widoczne, począwszy od Korca maku, w zbiorze Sen mara króluje już biały wiersz, czasem jeszcze zabłąka się jakiś rym przygodny. Otwierający Korzec maku wiersz Muzy jeszcze wyróżnia się formą kunsztowną, ale już zdradza opisane cechy:
Nie przekroczę tej nocy, Ciemność jest twarda I zegar zmęczony i senny (…) Nie przekroczę tych zwłok, Nie przejdę tych ruin, Przed którymi tu stoję I cofam się wciąż przerażony, Waszego świata mi trzeba, Chórów, liry i nieba, Anioły moje I dziwożony.
W wierszu Pod rozpacz ze zbioru Kufer na plecach, rzecz jasna, mniej idzie o formę, bardziej o treść, a ściślej biorąc, o przewód myślowy i jego puentę – puentowanie jest zresztą specjalnością Wierzyńskiego – ale rozluźnienie rygorów formalnych jest oczywiste:
Piszę pod rozpacz, pod gniew,
Nocą, w gąszczu zarośli,
Pod rozognione, niezaleczone
Wszystkie moje miłości.
Piszę pod nieobecność, pod nic,
Słowa się łuszczą,
Odpada ze mnie świat płatami,
Daremną puszczą.
Pod wrogi, zawzięty nurt,
Pod wszystko złe i najgorsze:
Ale co by to było, gdyby nie rozpacz,
Zapamiętanie, gniew i te gąszcze
Poezja nie da się streścić, opowiedzieć, jak powieść czy nowela. Taka różnorodność tematów, ujęć, topiki. Umęczona Polska i Polacy, szlachetni w swoich porywach i poświęceniu, zdradzeni przez fałszywych przyjaciół, oskarżanie obojętnego świata sytego Zachodu, wprost albo za pośrednictwem szyderstwa czy ironii, w innych utworach ton osobisty, tęsknota, nostalgia, sny o znajomej ziemi, krajobrazie, wspomnienia, niemoc i trzymanie się kilku prawd, „co nie nowe”, paru przeświadczeń wpojonych w domu i szkole. Rozmowy z naturą, niebem i kosmosem, zachwyt nad trwałością tych zjawisk i ich zimną obojętnością na nasze ziemskie sprawy.
Oprócz wymienionych zbiorów napisał też dwa poematy znajdujące uznanie historyków literatury i wysmakowanych krytyków, krzywiących się na naśladowanie romantyków („mało twórcze”): Ballada o Churchillu i Podzwonne na kaprala Szczapę. Przekonuje mnie jedynie ten drugi, bo jest krytyczny wobec „polskiego Szwejka”, który zaprzecza samemu sobie. Tak to rozumiem. Bo „polski Szwejk” jest niemożliwy, nie ma bowiem czeskiego, mieszczańskiego, antyromantycznego zaplecza.
Oczywiście, to nie znaczy, że Wierzyński nie ma dystansu do spraw polskich. Kiedy przeważają proste emocje, nie ma na to miejsca. On nie należy do poetów nadmiernie ironicznych, ale ironia nie jest mu obca. Dał temu wyraz w Czarnym polonezie, gdzie na zasadzie pars pro toto, „przejechał się” po morale PRL-u i w ogóle po skutkach moralno-obyczajowych realsocjalizmu. Nie jest intelektualistą, ale jest rozumny, nawet wtedy, gdy wchodzą w rachubę silne uczucia. Stara się nad nimi panować. Pisze „pod rozpacz”, ale nie rozpacza. Jak przystało na spadkobiercę Mickiewiczów, Słowackich, Norwidów…
Wierzyński sporadycznie uprawiał także beletrystykę i pisarstwo dyskursywne. Zbiór opowiadań Pobojowisko wydał w Nowym Jorku w 1944 roku, Cygańskim wozem, Miasta, ludzie, książki oraz Moja prywatna Ameryka wyszły w Londynie w 1966 roku.
Sprawą przykrą, jeśli nie skandaliczną, jest recepcja Wierzyńskiego w wolnej Polsce. Wydań jak na lekarstwo, w dyskursie krytyków panuje cisza na temat jego utworów. Potężny cień Miłosza, od którego był na pewno ciekawszym poetą (Miłosz był natomiast wyśmienitym, choć nie zawsze sprawiedliwym wobec świata i ludzi, eseistą, a także wszechstronnym tłumaczem), bogatszym, bardziej różnorodnym i bardziej spontanicznym, przysłania go zbyt mocno, tak jak i jego przyjaciela, Wacława Iwaniuka, i wielu innych. A przecież należy do „skazanych na wielkość”.
Jerzy Biernacki
Artykuł ukazał się w numerze 12/2008.