Wielu chętnie mówi o dobru wspólnym, chociaż nikt go nigdy nie widział. Czy więc jest ono czymś realnym, czy tylko jakąś ułudą, która służy dyscyplinowaniu mas?
Z pewnością nie jest to takie dobro, jak pokarm lub napój, dzięki którym zaspokajamy potrzeby swojego ciała. Już sama nazwa sugeruje, że dobro wspólne ma charakter nie indywidualny, lecz społeczny. Rodzi się w pewnych układach międzyludzkich (czy szerzej: międzyosobowych) i poza nimi nie istnieje. Wymaga ono zespolenia zróżnicowanych wysiłków – fizycznych, intelektualnych, finansowych itp. – a zatem ich zhierarchizowania i przyporządkowania jednemu celowi.
Taki cel łatwo wskazać, gdy mowa o społecznościach partykularnych. Wiadomo przecież, po co się tworzy i utrzymuje kluby piłkarskie, zastępy straży pożarnej lub spółki handlowe. Trudniej natomiast powiedzieć, czy analogiczny cel – i ewentualnie jaki – mają społeczności najszersze: społeczeństwo, państwo albo nawet cały rodzaj ludzki. Innymi słowy, chociaż wszyscy bierzemy jakiś udział w życiu narodu, społeczeństwa i państwa, nie zawsze umiemy wyjaśnić istotny sens tego uczestnictwa.
Klasyczna definicja
Drugi Sobór Watykański w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes sformułował definicję dobra wspólnego, która od tamtego czasu stała się w nauce społecznej Kościoła wręcz kanoniczna. Według autorów wymienionego dokumentu dobro wspólne jest to „suma tych warunków życia społecznego, które pozwalają bądź to grupom, bądź poszczególnym jego członkom pełniej i szybciej osiągnąć ich własną doskonałość”
Określenie to, chociaż zwięzłe, wiele nam mówi. Przede wszystkim dowiadujemy się z niego, że dobro wspólne ma charakter niejednorodny, złożony. Człowiek przecież osiąga doskonałość – czyli rozwija się ku pełni swojego człowieczeństwa – dzięki wielorakim uwarunkowaniom. Należy do nich i odpowiednia przestrzeń życiowa, i właściwe ustawodawstwo, i zdrowa rodzina, i solidne wykształcenie, i sprawna komunikacja oraz wiele innych czynników materialnych oraz duchowych. Nie powinno się zatem redukować dobra wspólnego do jednego wymiaru, gdyż grozi to ideologizacją i mechanizacją życia społecznego. Wówczas zanika naturalne bogactwo związków i oddziaływań międzyludzkich, a wartościowsze i bardziej wrażliwe jednostki są zmuszone udać się na tzw. emigrację wewnętrzną. Boleśnie doświadczyliśmy tych zjawisk w epoce komunistycznego zlodowacenia, które panowało w Polsce od lat czterdziestych ubiegłego wieku.
Po drugie, soborowa definicja pokazuje, że cel najszerszych społeczności polega na tym, by ułatwiać ich członkom osiąganie osobistej doskonałości. Nie żyjemy przecież dla państwa ani społeczeństwa, lecz one istnieją dla nas: ich zadaniem jest wspomagać autentyczny, wielopłaszczyznowy rozwój każdej jednostki ludzkiej, która żyje w ich obrębie.
Po trzecie, w dokumencie Gaudium et spes wprawdzie jest mowa o pewnej sumie, ale sumę tę należy rozumieć w szczególnym znaczeniu. Trafnie ujął jej specyfikę Karol Wojtyła, wtedy jeszcze kardynał krakowski, w znanym studium Osoba i czyn: „Nie ilość ani nawet nie ogólność w sensie ilościowym stanowi o właściwym charakterze dobra wspólnego, ale gruntowność”.
Sposoby udziału
Do dobra wspólnego każdy członek społeczności przyczynia się na swój sposób – poprzez pracę, środki finansowe, gest, słowo, postawę. Nie da się więc w tej dziedzinie podać ogólnej reguły. Można jedynie wskazać typowe zalecenia o charakterze moralnym, takie jak wymóg uczciwości, pracowitości, sumienności, praworządności itp.
W repertuarze środków budujących dobro wspólne mieści się sprawowanie władzy w państwie, czy to centralnej, czy to samorządowej. Jest to szczególny i bardzo ważny typ udziału, polegający na takim kierowaniu sprawami publicznymi, aby dobro wspólne nie tylko rodziło się i wzrastało, lecz także było należycie rozdzielane. Potrzebne są właśnie obydwa te elementy: zarówno tworzenie dobra wspólnego, jak i jego odpowiednia dystrybucja. W przeciwnym wypadku dobro wspólne albo w ogóle nie powstanie, albo będzie bezproduktywnym kapitałem społecznym, który wprawdzie został nagromadzony, lecz niezainwestowany.
Patologie
Bywa, że wspólnota narodowa, regionalna lub lokalna czegoś się dopracowuje, lecz to wszystko gdzieś „znika”. Często wina leży właśnie po stronie rządzących, którzy zawłaszczają dobro ogółu, zamiast je należycie rozdzielać. Inny przypadek, równie patologiczny, zachodzi wtedy, gdy władza nadmiernymi restrykcjami i obciążeniami chce zagarnąć wszystko na rzecz pozornego dobra wspólnego. Znamienne świadectwo tego typu działań znajdujemy już w IV wieku przed Chrystusem u Arystotelesa ze Stagiry, który w swojej Polityce przytacza następujący epizod z dziejów starożytnej Grecji: „Należy też do sposobów rządzenia tyranów, że (…) się poddanych zuboża, aby zdobyć środki na utrzymanie straży, a nadto, by ludzie pochłonięci dzień w dzień zajęciami nie mieli czasu na knowania. (…) Tu należy też obciążenie podatkami, jak w Syrakuzach, gdzie zaistniał taki wypadek, że za Dionizjosa w ciągu pięciu lat obywatele wpłacili cały majątek jako podatek”.
W Polsce, kraju w którym powstała „Solidarność”, nadal brakuje solidarności w jej sensie podstawowym
| Fot. internet
Jeżeli formacje społeczne, zwłaszcza te najwyższego rzędu, przestają służyć człowiekowi, tym samym tracą właściwą rację swojego bytu i stają się bezużyteczne albo, co gorsza, przeradzają się w jakieś totalitarne twory, które nie pozwalają swoim członkom spokojnie myśleć, pracować i odpoczywać. Wówczas władza staje się celem samym w sobie, niekiedy tak krańcowym, jak w słynnej powieści Georgea Orwella (Arthura Erica Blaira) Rok 1984: „Władza oznacza rozrywanie umysłów na strzępy i składanie ich ponownie według obranego przez siebie modelu”. Ten schemat postępowania również dobrze znamy z epoki komunizmu. Zresztą do dzisiaj wielu nie zdołało odtworzyć swoich umysłów, które przebudowali im bolszewicy.
Polska w ogonie Europy
Nie możemy jednak wszystkimi przewinieniami obciążać władz publicznych, ani polskich, ani obcych. Wzrost dobra wspólnego, a zwłaszcza taki jego element, jak praworządność, istotnie zależy też od aktywnego uczestnictwa obywateli. W Polsce niestety jest z tym na ogół źle. Wielu mamy takich, którym jest „wszystko jedno” (przynajmniej dopóki nie wydarzy się jakiś kataklizm, np. wojna) albo którzy kombinują po cichu, jak wyjść na swoje ze szkodą dla ogółu. Przykłady widzimy na każdym kroku: nagminne zaśmiecanie osiedli, lasów i zbiorników wodnych, dewastacja mienia komunalnego, zaleganie z czynszami, wyłudzanie świadczeń socjalnych, korupcja itp.
Mówi się, że Polska jest opóźniona w stosunku do Zachodu o kilkadziesiąt lat. Zapewne tak jest, gdy chodzi o rozwój techniczny lub organizacyjny, jednak w dziedzinie poglądów i postaw społeczno-obywatelskich nasze opóźnienie wynosi nie kilkadziesiąt, lecz co najmniej kilkaset lat. Może zresztą nie ma w tym nic dziwnego: przecież w czasach, kiedy władcy naszych ziem przyjmowali chrzest, a pospolici mieszkańcy uganiali się po kniejach w poszukiwaniu grzybów i zwierzyny, na terenach dzisiejszych Włoch lub Niemiec od dawna już wznoszono zamki i katedry, budowano drogi, studiowano łacińskie dzieła. Dystans cywilizacyjny był więc ogromny. Przez parę wieków udało się go znacznie skrócić, a mimo to wciąż pozostaje wiele do nadrobienia.
Nadal brakuje u nas solidarności w jej źródłowym, elementarnym sensie. Pisał o niej Karol Wojtyła w wyżej cytowanej pracy: „Solidarność oznacza stałą gotowość do przyjmowania i realizowania takiej części, jaka każdemu przypada w udziale z tej racji, że jest członkiem określonej wspólnoty. Człowiek solidarny nie tylko spełnia to, co do niego należy z racji członkostwa wspólnoty, ale czyni to Ťdla dobra całościť, czyli dla dobra wspólnego”.
Wydaje się, że istotną rolę wychowawczą w tym zakresie mają do wypełnienia ludzie Kościoła i światłe kręgi katolickie. Jeden z bardziej interesujących polskich publicystów napisał niedawno, że Kościół to ostatnia szlachta, która nam jeszcze pozostała. Słowa te brzmią zarówno smutno, jak i zobowiązująco.
Czy należy się poddać?
Widzieliśmy zatem, że piękna sprawa dobra wspólnego łatwo może ulec wypaczeniu. W prawidłowo rozwijających się społecznościach dobro to rośnie z czasem. Dorobek poprzedników powiększają następcy – stopniowo, ale nieprzerwanie. Ten naturalny bieg rzeczy bywa jednak zakłócany przez wojny, katastrofy żywiołowe i inne, nie zawsze przewidywalne wypadki. Skutkuje to regresem, a nawet trwałym bądź czasowym zanikiem dobra wspólnego. Ta przykra rzeczywistość stała się również udziałem Polski, głównie wskutek rozbiorów, wojen, wreszcie okupacji niemieckiej, radzieckiej, a ostatnio także „unio-europejskiej”.
Może więc sprawa polskiego dobra wspólnego przedstawia się beznadziejnie? Nawet jeżeli tak jest, to chyba nie powinniśmy się poddawać, mimo że nasze wysiłki często spełzają na niczym. Przywołajmy znów Orwella: „(…) lepsze jest działanie od bierności. W grze, jaką prowadzimy, nie możemy odnieść zwycięstwa. Ale niektóre przegrane są mimo wszystko lepsze od innych”.
Paweł Borkowski
Artykuł ukazał się w numerze 12/2009.