Westerplatte było i jest symbolem, a raczej punktem zapalnym, miejscem wiele znaczącym w naszej historii. Czasami wydaje się, że bitwa o półwysep Westerplatte trwa nieustannie od 1 września 1939 roku i właściwie nie wiadomo, kto ją wygra. A od tego, kto wygra tę symboliczną walkę, być może zależy również to, jaka i czy w ogóle będzie Polska.
1939 r., 1987 r. i dziś
12 czerwca 1987 roku na półwyspie gościł Jan Paweł II, który spotkał się tu z młodzieżą. Wskazał w swej homilii na zagrożenia i zadania, jakie stoją przed młodym pokoleniem. Wreszcie tu również, bo gdzieżby indziej, wy-głosił pamiętne zdanie, które bywa do dziś wspominane i parafrazowane, brzmiące dosłownie tak: „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje «Westerplatte». Jakiś wymiar zadań, które musi pod-jąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie warto nie walczyć. Ja-kiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można «zdezerterować»”.
Papież w tym miejscu nie mówi jako historyk, nie rozważa niuansów tego, co działo się we wrześniu 1939 na półwyspie. Skupia się na symbolu, który skracany bywa do sformułowania, iż „każdy ma swoje «Westerplatte»”. Zarówno w momencie wybuchu wojny, jak i w roku 1987 oraz oczywiście także i dziś każdy z nas z osobna, jak i cała zbiorowość może-my podjąć jakąkolwiek decyzję. Dziś jest to szczególnie lansowaną formą wolności, która bywa sprowadzana do wyświechtanego zwrotu „róbta co chceta”.
Modne są dzisiaj pytania w rodzaju: czy w roku 1939 warto się było bić. Niektórzy publicyści stawiają tezę, że trzeba było dalej politykować, być może pójść na ustępstwa, dogadać się z Hitlerem, zostać jego sojusznikiem i ruszyć na Moskwę. Westerplatte, jak i całe polskie wybrzeże Bałtyku to tylko skrawki ziemi. Przecież sojusz z Niemcami za cenę tych niewielkich obszarów mógłby nam zapewnić Morze Czarne, ciepłe i bogate, kto wie, może Polska zostałaby potęgą. Tego typu snucia nie zakładają, że państwo i Naród stałyby się pachołkiem jednego z dwóch totalitaryzmów, że Polacy musieliby tak naprawdę zrezygnować z suwerenności zarówno po-litycznej, jak i mentalnej, przestaliby być sobą. Rządy sanacyjne nie cieszą się moim szczególnym uznaniem, za-ryzykuję twierdzenie, że błędne kalkulacje polityczne realizowane przez ten obóz doprowadziły do katastrofy, ale mimo wszystko bliższe mi są wypowiedzi ministra Becka, „iż my w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę” z maja 1939 roku niż roztaczanie wizji marszu na wschód. Polska leży przecież na zachodzie w sensie religijnym, cywilizacyjnym, kulturowym i politycznym. Papież–Polak przemawiający na Westerplatte w roku 1987 jest najlepszym tego dowodem. Wybór innej opcji kiedyś po-wodowałby to, że przestalibyśmy być narodem Zachodu, tak jak stało się to wówczas z narodem niemieckim, wypchnęlibyśmy się z kręgu cywilizacyjnego, do którego zdecydowaliśmy się włączyć tysiąc lat wcześniej. Być może decyzja ta zmieniłaby losy wojny, ale świat, mimo tego co ona przyniosła, nie byłby chyba naszym. Osobiście nie chciałbym być mówiącym po polsku znazyfikowanym Niemcem.
A więc symbol
Historia sama dostarczyła nam symbolu. Westerplatte, które broniło się od 1 września 1939 roku do godzin rannych 7 września, było nim już wówczas. Słynne komunikaty radiowe mówiące, iż „broni się jeszcze”, brzmiały mocno. Być może przekonywały nieprzekonanych, budziły nadzieję. Pewnie bywało też Westerplatte też przedmiotem jakichś ówczesnych fake newsów o mającej tamtędy przyjść pomocy z zachodu. Dziś wiemy więcej: pomocy nie było, bo być nie miało. Nie pierwszy i nie ostatni to raz, kiedy ktoś komuś coś obieca po to, by zapewnić sobie realizację swoich interesów. Sojusznikom chodziło poniekąd o zyskanie na czasie, zmęczenie przeciwnika, a być może jeszcze inne cele mające wy-płynąć na drodze matactw politycznych i gry wywiadów. Polska była tylko użytym na tę chwilę przedmiotem i tyle.
Westerplatte jest symbolem tego, że są sytuacje, w których robi się coś, bo jest to nakaz sumienia, a nie wynik operacji politycznej. Takich symboli mamy co nieco. Myślę, że adekwatna do obrony składnicy jest np. postać Romualda Traugutta, dyktatora powstania styczniowego, który wcale nie był zwolennikiem zrywu, ale kiedy on nastąpił, przyłączył się do niego, a zdecydował się stanąć na jego czele będąc całkowicie przekonanym co do jego klęski. Być może podobnie myśleli niektórzy żołnierze powstania warszawskiego. Pewnie przykłady wyboru tego, co słuszne, a przy okazji pozbawione szans, można by mnożyć. Każde pokolenie miało swoje Westerplatte, zanim w roku 1987 zostało to ładnie nazwane przez papieża.
Westerplatte jest tu, gdzie kończą się negocjacje, kiedy ktoś domaga się rezygnacji z tego, co dla nas najważniejsze, co nas definiuje. Nie chodzi tu o sytuację, w której na chwilę musimy się „przyczaić”, zebrać siły, by zaatakować w lepszym momencie.
Westerplatte jest też symbolem dla drugiej strony, pokazuje napaść brutalnej siły w imię ideologii, potrzeby podboju woli zniszczenia przeciwnika. Takich symboli mamy również wiele. Dziś przyjmuje się, że gdański półwysep wcale nie był taki pierwszy, jak uważaliśmy przez kilkadziesiąt lat. Poza tym nikt tu nie zaatakował bezbronnej ludności cywilnej, jak w Wieluniu, nikt nie szantażował dowódców, iż w razie dalszej obrony zabijani będą jeńcy, jak w Wiźnie, chociaż w tym wypadku można by szantażować raczej zakładnikami np. z Poczty Polskiej w Gdańsku niż jeńcami, których zdaje się Niemcy nie mieli. Do Polaków przemawiał przykład owych siedmiu dni. Po kapitulacji nie dopuszczano do siebie tego, że większość załogi przeżyła obronę. Wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego mówiący o tym, że „prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte” przemawiał do wyobraźni mocniej niż wiedza. Wiersza nauczyłem się w szkole i pewnie nawet deklamowałem na jakiejś akademii, mimo iż dane mi było poznać trzech, z kilkudziesięciu żyjących wówczas obrońców półwyspu, z których jeden mieszkał w sąsiedniej wiosce. Tak się bowiem składało, że część garnizonu składnicy pochodziła z Ziemi Świętokrzyskiej, w tym ostatni, zmarły w 2009 roku major Ignacy Skowron, mieszkał w podkieleckiej Sitkówce.
„Panie majorze, Westerplatte jest znowu polskie”
Słowa te wypowiedział porucznik Leon Pająk, również kielczanin, w swym ostatnim, złożonym majorowi Sucharskiemu raporcie. Było to 1 września 1971 roku. Oczywiście można dziś stawiać, zarzut, że miało to miejsce w czasach urzędowego patosu i oficjałek tak ochoczo organzowanych przez komunistyczne władze w tym miejscu. Nie zapędzajmy się jednak. Po raz enty powtórzę, że w historii nic nie jest dane raz na zawsze. A czas pokazuje, że miejsce to niestety jest przysłowiową kością niezgody. Pytanie: dlaczego?
Granice się nie zmieniły, a jednak spór Gdańska z rządem w Warszawie o miejsce Westerplatte jest co najmniej gorszący. Wypowiedzi urzędników miejskich bywają prowokacyjne, wydaje się, że rzeczy oczywiste takimi być przestały. Sym-bol wybuchu II wojny światowej ma być czymś innym, tylko czym? Trze-ba jasno powiedzieć: w Westerplatte najważniejsza jest pamięć tego, co się wydarzyło. Przede wszystkim ideologii wypracowanej w łonie na-rodu niemieckiego. Na pewno nie jest to symbol Europy. Nie można tu stawiać pomników Goethe-mu czy Wagnerowi, nie będziemy w tym miejscu uczyć niemieckiej kultury. Niedaleko od Westerplatte wydarzyła się zresztą tragiczna epopeja obrońców Poczty Polskiej, na których Niemcy dokonali okrutnej zbrodni jak to często bywa, posłuży-li się przy tym spreparowanym na taką okoliczność prawem, w świetle którego obrońcy byli nielegalnymi „partyzantami”. Musi więc półwysep być miejscem refleksji, przypomnienia historii, ale też wskazaniem na to, czego chciał papież. Symbolem tego, że są sytuacje, w których nie ma miejsca na negocjacje, wówczas trzeba się bronić. Westerplatte musi więc być znowu polskie bez względu na to, co chcieliby tu widzieć inni.
Piotr Sutowicz
/md