Ukraińska układanka

2013/01/19

Wydarzenia na ukraińskiej scenie politycznej zawsze budziły u nas spore zainteresowanie. Niezależnie od tego, jaka ekipa sprawuje rządy w Kijowie i Warszawie, obydwa kraje muszą dbać o dobre stosunki bilateralne. Polska w równym stopniu powinna więc współpracować z Wiktorem Janukowyczem, jak i Julią Tymoszenko, którzy po drugiej turze wyborów prezydenckich na Ukrainie (7 lutego) zastąpią Wiktora Juszczenkę. Obydwoje z prezydenckich pretendentów to przecież znani i w sumie – przewidywalni partnerzy Polski.

Pod koniec 1991 roku Polska była pierwszym krajem Europy, który uznał odradzającą się ukraińską państwowość. Wbrew sarkastycznym opiniom niektórych publicystów, raczej trudno uznać, że polska dyplomacja zdecydowała się na ten gest ze swoistego lęku przed pozostawioną w ukraińskich arsenałach radziecką bronią atomową czy też groźbą rewizji granic ustalonych podczas konferencji pokojowej w Poczdamie latem 1945 roku. Czy tego chcemy czy nie, ważną (choć oczywiście nie jedyną) częścią tradycyjnego etosu polskiej polityki zagranicznej było mniejsze lub większe wsparcie dla niepodległościowych dążeń narodów wchodzących w skład ZSRR. Co ciekawe, stanowisko takie nie było tylko i wyłącznie domeną środowisk piłsudczykowskich. Od pewnego momentu zgadzały się z nim wszystkie ważne nurty polskiego myślenia politycznego – stronnictwa chadeckie, ludowe, socjalistyczne i narodowe. Oczywiście nie oznacza to, że istniała wśród nich jednomyślność co do metod i zakresu zaangażowania na Wschodzie.

Plusy dodatnie, plusy ujemne

Generalny kierunek obrany przez naszą dyplomację wobec Wschodu po 1989 roku był dobry i powiedzmy szczerze – była to jedyna opcja w nowej sytuacji geopolitycznej. Rozpad ZSRR był koniecznością dziejową i trudno wyobrazić sobie dzisiaj inny scenariusz wydarzeń za Bugiem i Sanem, niż ten, który obserwowaliśmy na początku lat 90. W kręgach naszej dyplomacji istniało przekonanie, że w procesie wspierania budowy niepodległych państw na obszarze poradzieckim należy postawić na współpracę z lokalnymi siłami prodemokratycznymi, a najlepiej –prezentującymi chęć zbliżenia ze strukturami politycznymi i gospodarczymi Zachodu.


Julia Tymoszenko
| Fot. Archiwum

Było to podejście logiczne i konstruktywne. Widząc chociażby krwawy rozpad Jugosławii, wiążący się z najsilniejszą od dekad eksplozją nacjonalizmów i szowinizmu małych narodów, Polacy w jakimś stopniu obawiali się powtórzenia takich wypadków na podwórku byłego ZSRR, w tym także, odrodzenia długotrwałego antagonizmu polsko-ukraińskiego. Stąd zrozumiałe wydaje się dążenie do tego, aby Ukrainą lub innymi krajami Wschodu rządziła administracja pragmatyczna i skoncentrowana na współpracy przynoszącej obopólne korzyści. To samo przeświadczenie odnosi się do samej Rosji.

Te ogólnie słuszne założenia teoretyczne spotkały się jednak na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia z realną rzeczywistością, odbiegającą od założeń budowanych w ośrodkach analitycznych i na łamach mainstreamowych mediów.

Chybione rachuby

W większości krajów b. ZSRR scenariusz jugosłowiański nie powtórzył się. Rozpoczynający karierę jeszcze w czasach radzieckich liderzy ukraińscy, białoruscy czy mołdawscy nie postawili na krwiożerczy szowinizm, a swoje zaplecze polityczne i administracyjne utrwalili na dość elastycznych i przypadkowych grupach nomenklaturowo-biznesowych, którym można z pewnością zarzucić wiele, ale nie to, że mogą być szalone i nieprzewidywalne. Fakt, że wielu z tych przywódców od początku nie miało na Zachodzie dobrej prasy, automatycznie spowodowało również przeniesienie takich negatywnych opinii (i uczynienie z nich fundamentu długofalowej praktyki politycznej) na polski grunt. Nie bacząc na specyficzny, interes regionalny i konieczność utrzymywania relacji dobrosąsiedzkich, „nieprawomyślne” elity polityczne Ukrainy czy Białorusi stały się dla wielu naszych środowisk dyżurnym „chłopcem do bicia”.

Popierając budowę niepodległej Ukrainy czy Białorusi nie wzięliśmy pod uwagę złożonej specyfiki i skomplikowanej konstrukcji tamtejszych społeczeństw. Samo pojęcie suwerenności często oznaczało bowiem co innego dla Polaka, a co innego dla Białorusina, a jeszcze inne znaczenie przybierało dla mieszkańca Ukrainy Zachodniej, Zakarpacia lub Doniecka. Często sami nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że większość Białorusinów popiera prezydenta Aleksandra Łukaszenkę i zwyczajnie woli mówić po rosyjsku, w którym to języku zostali wychowani. Niepodległość Białorusi niekoniecznie oznaczać musi dla wielu naszych wschodnich sąsiadów wejście w całkowitą orbitę Zachodu – z drugiej zaś strony, sporym uproszczeniem jest ukazywanie białoruskiego lidera, obecnie intensywnie flirtującego z UE, jako bezpośredniego eksponenta wpływów rosyjskich.

Podobnie było w kwestii ukraińskiej. Warszawa miała często tendencje do traktowania tego dość podzielonego ludnościowo, religijnie i politycznie kraju jako jeden organizm. Klasyczna logika określiłaby taką sytuację mianem błędu pars pro toto (cześć brana za całość). Popieranie polityków mających swoją bazę głównie w zachodniej części kraju i demonstracyjna wręcz niechęć do przedstawicieli świata po prawej stronie Dniepru – Doniecka, Charkowa i Ługańska obserwowana podczas wyborów pod koniec 2004 roku (w których główne starcie odbyło się między Wiktorem Janukowyczem a Wiktorem Juszczenką) zaowocowała później sporym paraliżem naszych ośrodków decyzyjnych na odcinku ukraińskim podczas drugiego premierostwa Janukowycza w latach 2006- 2007. Aż dziw bierze, że większa część naszych specjalistów po zwycięstwie Juszczenką poważnie brała pod uwagę hipotezę, że pokonany w wyniku „pomarańczowej rewolucji” umiejętny wyjadacz polityczny Wiktor Janukowycz, cieszący się realnym poparciem prawie połowy Ukraińców, na zawsze zniknie z ukraińskiej sceny.

UE jest daleko

Anno Domini 2010 trudno brać poważnie powtarzane jak mantra zaklęcia o „Polsce będącej adwokatem Ukrainy na drodze do integracji tego kraju z UE”. Przez lata stanowiła ona nieodłączny rytuał polsko-ukraińskich spotkań rządowych. Można pewnie zgodzić się, że zagraniczna aktywność wielu polskich polityków w kwestii ukraińskiej (np. na forum Parlamentu Europejskiego) przynajmniej zasygnalizowała elitom Zachodu problemy naszego wschodniego sąsiada, lecz w znaczeniu praktycznym, polski lobbing wschodni nie zaowocował żadnymi konkretami.

Już przed kilkoma laty wielu ekspertów wskazywało, że Ukraina nie ma w gruncie rzeczy, szans na wejście do UE. Kraj od długiego czasu cechuje niestabilność sytuacji politycznej, ostre konflikty polityczne oraz niebotyczny poziom korupcji i powiązań pomiędzy oligarchicznymi strukturami biznesu, a światem polityki. Stan taki pozwala bez ogródek na konstatację, że Kijów wciąż nie spełnia nawet najbardziej podstawowych standardów unijnych. Z drugie strony, samą UE przeraża przyjęcie w swe szeregi prawie 50-milionowego kraju z olbrzymią sferą ubóstwa, odmienną stratyfikacją społeczną i wielkim sektorem przemysłu ciężkiego zlokalizowanym w mateczniku Janukowycza – na wschodzie i południu Ukrainy.


Wiktor Janukowycz
| Fot. Archiwum

Nie oznacza to jednak, że Kijów nie może liczyć na uprzywilejowane stosunki gospodarcze z UE, zwłaszcza, że związany z Janukowyczem tzw. „klan doniecki” dysponujący większością ukraińskiego przemysłu hutniczego i wydobywczego aktywnie stara się na Zachodzie konkurować z Rosją w poszukiwaniu nowych rynków zbytu.

Koniec paternalizmu

Wiktor Janukowycz, jak i Julia Tymoszenko to politycy dobrze w Warszawie znani. Podczas swojej pierwszej kadencji na fotelu premiera kraju (2002-2004) lider Partii Regionów sprawdził się jako przewidywalny i przede wszystkim pragmatyczny partner Polski. Z naszej perspektywy bardzo ważna wydaje się jego silna niechęć do rehabilitacji dziedzictwa OUN i UPA, która była tak widoczna u Wiktora Juszczenki (jedna z ostatnich decyzji ustępującego prezydenta w sprawie uznania przywódcy UPA Stepana Bandery za bohatera narodowego Ukrainy przetarła oczy jego nawet najbardziej bezkrytycznym polskim zwolennikom). Z pewnością przywódca zachowujący niechęć wobec banderowszczyzny jest dla naszego kraju lepszym partnerem.

Powielanie mało twórczych analiz z czasów „pomarańczowej rewolucji” nie ma dziś sensu. Sporym błędem jest uparte przykładanie do Janukowycza etykiety polityka prorosyjskiego. Skupiony na interesie ukraińskiego przemysłu lider „niebieskich” może być dla Moskwy o wiele trudniejszym partnerem niż powiązana z wielkim rosyjskim biznesem Julia Tymoszenko i werbalnie antyrosyjski Wiktor Juszczenko. Potwierdza to sama strategia Moskwy, nie powtarzającej dziś błędu sprzed pięciu lat, polegającego na obstawianiu jednego tylko kandydata do fotela przywódcy Ukrainy. Domniemania o zastosowaniu przez Rosję szantażu gazowego wobec Ukrainy przed drugą turą wyborów są w tym kontekście pozbawione podstaw i stanowią wyraz uwięzienia w przestarzałych schematach.

Wydaje się, że w stosunkach polskoukraińskich (w podobnym stopniu dotyczy to też relacji z innymi krajami Wschodu) nastąpił koniec paternalistycznej polityki pouczania naszych sąsiadów, jaki model rozwoju politycznego i orientacja geopolityczna będzie dla nich najlepsza. Aby pozytywnie i z sukcesami rozwijać współpracę, trzeba często zejść z poziomu mentora i zwyczajnie zaakceptować wybory innych.

Nie oznacza to, że w relacjach ze wschodnimi sąsiadami nie powinniśmy dbać o własne interesy – w przypadku Ukraińców powinno być to przede wszystkim zabieganie o dobry poziom wymiany handlowej, inwestycyjnej oraz naukowo-kulturalnej. W sferze zaś polityki historycznej, Warszawa musi wyraźnie przeciwdziałać rehabilitacji tradycji banderowskiej. Nowa administracja sprawująca władzę w Kijowie może być w tej strategii sojusznikiem.

Łukasz Kobeszko

Artykuł ukazał się w numerze 02/2010.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej