Warzecha: Czy Polska poradzi sobie bez unijnych funduszy?

2023/10/23
7 Fot. Adobe Stock
Fot. Adobe Stock

Czy ktoś pamięta jeszcze o KPO, czyli pieniądzach, jakie miały do Polski wpłynąć za sprawą realizacji Planu Odbudowy i Wzmacniania Odporności? Plan został stworzony w ramach szerszej konstrukcji NextGenerationEU – w teorii jako wsparcie dla państw UE w wychodzeniu z kryzysu wywołanego pandemią covidu. W całości fundusz wynosi 723 mld euro, z czego 338 mld to granty, a 385 mld to pożyczki. Tak naprawdę jednak to rozróżnienie jest zwodnicze.

Unia nie ma przecież żadnych własnych pieniędzy, bo sama jako Unia Europejska niczego nie wytwarza ani też szczęśliwie nie pobiera bezpośrednio własnych podatków – przynajmniej na razie. Żeby stworzyć fundusz, Bruksela musiała w imieniu krajów członkowskich zaciągnąć kredyt. I ten kredyt wszystkie państwa, które weszły do systemu – w tym Polska – muszą spłacać. Nic tu zatem nie jest „bezzwrotne”.

O tym się nie mówi

Kolejnym oszustwem jest sama nazwa, łączona z genezą funduszu. „Odbudowa i wzmacnianie odporności” (Recovery and resilience) sugerują, że chodzi o wspomożenie wychodzenia UE z kryzysu covidowego. W rzeczywistości jednak fundusz został skonstruowany w taki sposób, żeby popychać kraje UE w kierunku pożądanym przez unijną elitę – przede wszystkim ku „walce o klimat”. Nie wygląda to więc tak, że jeśli, dla przykładu, jedną z branż najbardziej poszkodowanych przez covidowe lockdowny w Unii jest gastronomia, to znacząca część funduszu pod różnymi postaciami trafi do firm z tej właśnie branży, aby pomóc im się po covidzie odbudować choćby przez unowocześnienie zdalnej sprzedaży. Pieniądze mają trafiać na „zielone inwestycje”. Jeżeli zatem dany sektor takich „zielonych” inwestycji po prostu nie jest w stanie poczynić – nic na funduszu nie zyska. A nawet jeśli jest w stanie, w wielu przypadkach będą to inwestycje sztucznie wymuszone i faktycznie wcale nie wspierające danego rodzaju działalności.

Polsce w ramach funduszu miało przypaść niecałe 24 mld euro „bezzwrotne” (czyli według obecnego kursu około 107 mld zł) i 11,5 mld euro pożyczek (około 51 mld zł). Razem około 158 mld zł, czyli mniej więcej jedna czwarta rocznych dochodów budżetowych. Warunkiem otrzymania pieniędzy miała jednak być realizacja Krajowego Planu Odbudowy. O tym dokumencie (liczącym sobie w polskiej wersji ponad 500 stron) rządzący zapewne chcieliby zapomnieć, bo to właśnie on zawierał mnóstwo zadziwiających i nie wiadomo przez kogo ustalonych punktów, takich jak dodatkowe opłaty od rejestracji i posiadania samochodów spalinowych, zmiana regulaminu Sejmu czy obowiązkowe strefy czystego transportu w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców, gdzie przekroczone zostaną normy zanieczyszczenia dwutlenkiem azotu. Rząd do dzisiaj nie wytłumaczył, kto zgodził się na te i inne warunki oraz w jaki sposób i w jakim trybie przebiegały negocjacje na temat planu.

Co nam (jeszcze) wolno?

Najsłynniejsze jednak warunki dotyczyły wymiaru sprawiedliwości i to one stały się pretekstem do tego, żeby Polsce pieniędzy nie wypłacić. Zatem dzisiaj sytuacja wygląda tak, że musimy spłacać całość unijnej pożyczki, KPO teoretycznie nas obowiązuje, czyli powinniśmy realizować na czas wynikające z niego zobowiązania (np. specjalna opłata rejestracyjna od samochodów spalinowych powinna wejść w życie już w IV kwartale przyszłego roku, a dodatkowy podatek od posiadania samochodu spalinowego – do połowy 2026 roku), ale z funduszu nie zobaczyliśmy ani eurocenta.

Czy stała się w związku z tym tragedia? Można by się jej spodziewać, gdyby wsłuchać się w jeremiady opozycji, która wieszczyła, że polski budżet bez pieniędzy z KPO się zawali. Tak się oczywiście nie stało. Nie znaczy to, że sytuacja polskich finansów jest znakomita, ale że po nowelizacji tegoroczny budżet zakłada aż 92 mld zł deficytu, a dług publiczny w 2023 roku może wzrosnąć w sumie o około 500 mld zł – to nie kwestia dostępności funduszy europejskich lub ich braku, ale tego, jak polski rząd gospodaruje finansami publicznymi. To dwie całkowicie niezależne kwestie.

Fundusz Odbudowy i Wzmacniania Odporności to nadzwyczajny instrument finansowy. Prócz niego istnieją jeszcze regularne fundusze europejskie, zapisywane w kolejnych perspektywach finansowych UE. Obecna obejmuje lata 2021-2027 i zakłada, że do Polski trafi 76 mld euro, a więc około 340 mld zł. Perspektywa jest siedmioletnia, czyli średnio wychodzi niespełna 50 mld zł rocznie. Pamiętajmy jednak, że na te pieniądze również Polska się składa. W tym roku zapłacimy do wspólnej kasy ponad 33 mld zł. Zatem gdyby przyjąć do wyliczeń średnie wartości, netto zyskujemy w ciągu roku raptem 17 mld zł. Zaskakująco niewiele, prawda?

Ten niewielki zysk nie powinien nas absolutnie zaskakiwać, bo widmo zostania płatnikiem netto wisi nad nami od dawna. Oczywiście są państwa w UE – na czele z Niemcami – które są formalnie płatnikami netto, ale mimo to na swojej obecności w UE zarabiają. Wynika to z prężności i ekspansywności ich gospodarek oraz firm. My jednak w takiej sytuacji nie jesteśmy. Tam, gdzie nasze sektory usług czy produkcji są mocne, inni gracze uderzają w nas poprzez unijne ustawodawstwo. Sztandarowym tego przykładem jest dążenie do utopienia bardzo w Polsce mocnego sektora transportowego poprzez pakiet mobilności, narzucający przewoźnikom horrendalne z polskiego punktu widzenia koszty przy wyjazdach do bogatszych krajów UE.

Dodajmy do tego jeszcze warunki, jakie musimy spełniać, aby otrzymywać pieniądze. Polski rząd zgodził się przecież na szczycie Rady Europejskiej w grudniu 2020 roku na mechanizm „pieniądze za praworządność”. Jakie były motywy tej decyzji pana premiera – do dziś trudno stwierdzić. Faktem jest jednak, że Komisja Europejska zyskała w ten sposób nowy instrument nacisku na Polskę – poprzez odcięcie nam finansów w sytuacji, gdy uzna, że praworządność została w jakiś sposób naruszona. A mówimy tu przecież o całkowicie arbitralnych ocenach.

W kręgu pytań granicznych

Wszystko to powinno prowadzić do pytania, które jednak w polskiej debacie jest tabu: czy nasz kraj jest w stanie poradzić sobie bez funduszy unijnych? A idąc dalej: jeśli główne racje naszej obecności w UE to dostęp do unijnych funduszy oraz do wspólnego rynku, to czy nie można by zachować tylko tego drugiego, rezygnując z pierwszego i zarazem pozbywając się bagażu coraz bardziej ciążących, a nierzadko absurdalnych regulacji unijnych? Jednym słowem – to jest pytanie stanowiące największe tabu w polskiej debacie – czy w perspektywie, powiedzmy, dekady nie opłaca się nam podjąć konkretnych działań na rzecz wystąpienia z UE przy pozostaniu w Europejskim Obszarze Gospodarczym, czyli na rzecz uzyskania statusu takiego, jaki ma między innymi Norwegia? Pomijam tu oczywiście pytanie, czy jest to realne politycznie – zarówno gdy idzie o możliwość osiągnięcia wspomnianego statusu w negocjacjach z UE, jak i przeprowadzenia takiego planu politycznie w kraju. Ale też nie uważałbym tego za niemożliwe, szczególnie gdy kolejna unijna perspektywa budżetowa może się okazać pierwszą, w przypadku której rząd – jaki on nie będzie – będzie musiał przyznać, że do budżetu UE więcej wpłacimy, niż z niego uzyskamy. To może sprawić, że dotąd entuzjastyczne sondaże dotyczące członkostwa w UE znacząco spadną. Szczególnie jeżeli dojdzie do tego narastająca świadomość samobójczej polityki klimatycznej, uderzającej potężnie przede wszystkim w gorzej sytuowanych, a już zwłaszcza w klasę średnią – zbyt bogatą, żeby załapać się na dodatki i zapomogi, a zbyt ubogą, żeby nie odczuć drastycznie wpływu klimatycznych regulacji. (Nawiasem mówiąc, trzeba tu podkreślić, że polityka klimatyczna UE bije właśnie głównie w klasę średnią, kluczową, jak wiadomo, dla prawidłowego funkcjonowania demokracji).

Dodać do tych rozważań trzeba, że wciąż przez obecny polski rząd podkreślany kurs na wejście Ukrainy do UE oznaczałby dla naszego kraju radykalne obniżenie zysków finansowych z obecności w Unii – pomijając już inne problemy. Ukraina po prostu bardzo mocno obniżyłaby kryteria przyznawania unijnego wsparcia przede wszystkim z funduszy spójności.

Uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że w ciągu blisko już 20 lat obecności w UE Polska nic na funduszach z Unii nie zyskała. Aczkolwiek bilans finansowy netto naszej obecności jest dyskusyjny. Jeśli ktoś próbuje go liczyć w najprostszy sposób, czyli sumując tylko składki i dotacje, po czym odejmując te pierwsze od drugich – fałszuje rzeczywistość. W rachunku trzeba by uwzględnić jeszcze przynajmniej zyski firm z innych państw UE, operujących na polskim rynku, ale niezasilających polskiego budżetu w postaci podatków, oraz polskich obywateli; zaś z drugiej strony również zyski polskich firm, działających na wspólnym rynku. A są i inne kwestie – np. koszt polskich firm ponoszony w związku z koniecznością dostosowania się do unijnych norm, które niekoniecznie mają sens.

Jeśli natomiast ktoś zapytałby, czy Polska dałaby sobie radę bez unijnych funduszy, to odpowiedź byłaby niemal jednoznacznie twierdząca. O ile zachowalibyśmy przy tym dostęp do wspólnego unijnego rynku.

Tekst pochodzi z kwartalnika Civitas Christiana nr 4 / październik-grudzień 2023

 

/ab

Lukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Publicysta tygodnika „Do Rzeczy” oraz m.in. „Rzeczpospolitej”,
„Super Expressu”, Onet.pl, Salon24. Na YouTube prowadzi kanał publicystyczny.

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Unia Europejska #UE #fundusz Unii Europejskiej #Łukasz Warzecha #felieton #polityka #gospodarka #geopolityka
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej