Polacy albo sięgną po najlepsze wzorce i zaczną swój wielki naród budować, albo zgnuśnieją, by zniknąć z kart historii.
Mija kilka miesięcy od czasu, kiedy polscy biskupi wydali list pt. Chrześcijański kształt patriotyzmu. Dokument ten był już komentowany w mediach. Jak to jednak zwykle w takich razach bywa, jego treść została przemielona przede wszystkim pod kątem przydatności poszczególnych obozów politycznych, co sprowadziło się do brutalnego pytania: „Czy biskupi łoją naszych wrogów?”. Jeśli odpowiedź była pozytywna, to komentarz również. Oczywiście rzeczą komentatorów jest oceniać i analizować. Każdy dyskurs może coś wnosić. Być może niektóre zawarte w dokumencie rzeczy trzeba przemyśleć. Nie każdy katolik jest zobowiązany do zupełnie bezrefleksyjnej lektury tekstu. W końcu Pan Bóg dał nam rozum, by się nim posługiwać. Na pewno list należy analizować we współczesnych kontekstach społecznych i politycznych po to, by wyszukać ciekawe pomysły wynikające z analizy historii, które hierarchowie przytoczyli, i umieszczać je w szerszym kontekście.
Polska – wielki projekt
Jednym z aspektów dokumentu są passusy, w których biskupi pochylają się nad tym, jaki ma być kształt polskości, co szerzej można zinterpretować jako poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Czym jest naród?”. Oczywiście pojedynczy dokument stworzony w konkretnej rzeczywistości, w której próbuje się jakoś funkcjonować, wchodząc w różne polemiki, nie może być traktowany jako integralna odpowiedź na tak postawione pytanie. Niemniej, jakiś trend zostaje tu wskazany. Przede wszystkim hierarchowie, pozostając tu pod wpływem myśli Jana Pawła II i bezpośrednio do niej się odwołując, stawiają kwestię narodu polskiego jako rzeczywistości otwartej, czyli takiej, do której przynależeć może każdy, kto taką wolę wyrazi. Odwołując się do historii, wspominają oni o tym, jak Polacy zrastali się w naród już od średniowiecza, czyli od początku swej historii, aż do szczytu potęgi politycznej Rzeczypospolitej Obojga Narodów przypadającego na okres końca XVI i I połowy XVII w. Oczywiście nie obyło się bez pewnej idealizacji, niemniej zabieg ten jest uzasadniony w sytuacji, w której chce się pokazać kierunek działań, a tak bez wątpienia tu jest.
Przypomnijmy: okres ten charakteryzuje się nie tylko największym rozrostem terytorialnym państwa Jagiellonów i następującej po nim monarchii elekcyjnej, ale również nieprawdopodobną ekspansją kultury polskiej, przy czym w zasadzie proces ten następuje drogą dobrowolnej asymilacji kulturowej poddanych państwa. Zjawisko to było tak silne, że wykraczało poza jego granice polityczne, czyniąc z państwa ogromny ośrodek wpływów cywilizacji łacińskiej. Trwanie tego modelu kultury w czasie było znacznie dłuższe niż tylko polityczny byt państwa będącego jego nośnikiem. A nawet, jak wskazuje nauczanie Jana Pawła II czy Prymasa Tysiąclecia i recepcja tego, co obaj mówili o Polsce i Polskości – jest modelem atrakcyjnym także i dzisiaj. Pokazuje to, że naród nasz w procesie historycznym nie tylko nie powiedział ostatniego słowa, lecz szukając wzorców w przeszłości, może rozwiązywać obecne problemy.
Naród dzięki kulturze
Wbrew pozorom przydatność kultury w budowaniu narodu nie jest zagadnieniem akademickim. Amerykanie uczynili kanonem sztuki literackiej i filmowej model, w którym światu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo – udaje mu się zapobiec dzięki prezydentowi i bohaterskiej grupie obywateli USA, z czego cały świat bierze przykład i przepędza np. śmiertelne mutanty z kosmosu albo cokolwiek innego, co twórca sobie wyobrazi. Być może porównanie patriotyzmu polskiego w kontekście kultury do czegoś takiego wyda się zwykłemu czytelnikowi głupie, ale istotne jest tu nie to, jakie się wydaje, lecz jakie skutki pozostawia. Wewnątrz Ameryki coś takiego służy budowaniu mentalności o przynależności do wyjątkowego narodu z misją ratowania świata, oczywiście na ichnią modłę. Na zewnątrz zaś powstaje spójny i prosty przekaz: „z nami nikt nie wygra, nawet kosmici”.
Oczywiście w polskiej kulturze służącej budowaniu tożsamości narodowej nie może być mowy o takiej płyciźnie. Polskość nie jest czymś łatwym. Co prawda w narodzie, jaki chcieliby widzieć biskupi w liście, winno się znaleźć miejsce dla każdego, kto zechce. Niemniej trzeba znaleźć sposób na to, jak tenże ktoś, czy też grupa ludzi ze swoimi odmiennościami w stosunku do grupy, nazwijmy ją dominującej, miałby zostać Polakiem, wnosząc do narodu te elementy swej kultury, które by nasze życie i obyczaje ubogacały, a nie dekonstruowały, w którą to pułapkę wpadły zdaje się największe społeczeństwa zachodniej Europy i ich zlewicowiałe elity. Nie jest to wcale problem prosty. Naród polski w swym rdzeniu i podstawowych wartościach, jakie go kształtują, jest katolicki i nie chodzi tu o to, że wszyscy obywatele muszą wierzyć w Boga i być wiernymi Kościoła katolickiego. Niemniej, w państwie tegoż narodu nie może być miejsca na rozwiązania prawne, w których abstrahowano by od chrześcijańskich, czy też, bardziej wprost, katolickich wskazań moralnych. Gdzieś tu tkwi granica możliwości asymilacji kulturowej. Każdy przybysz musi szanować kulturę narodu, który go przyjmuje, wręcz, żyjąc tu, musi porzucić te swoje obyczaje, które są rażąco sprzeczne z tzw. kodem kulturowym gospodarzy. Żeby tak mogło być, Polacy sami również dokładnie muszą wiedzieć, czego chcą. W czasach rozbiorczych kultura polska, nie tracąc nic ze swej otwartości, doskonale umiała wyznaczyć granicę zaprzaństwa prowadzącego do wynarodowienia. Nie wiem, czy powyższą linię można zadekretować, ale na pewno łatwo w konkretnym przypadku ją wskazać. Sądzę, że na tym właśnie polegał chwilowy, ale jednak, sukces I
Naród polski w swym rdzeniu i podstawowych wartościach, jakie go kształtują, jest katolicki i nie chodzi tu o to, że wszyscy obywatele muszą wierzyć w Boga i być wiernymi Kościoła katolickiego.
Rzeczypospolitej, której elity wiedziały, w jaki sposób kształtować rzeczywistość w kraju, tak by konflikty wewnętrzne go nie rozsadzały w czasach, gdy Europa spływała krwią wojen etnicznych i religijnych. Na pewno pomysłem na Polskę nie był jakiś multikulturalizm tamtych czasów, lecz suwerenność narodu szlacheckiego, który dzięki niej mógł sobie pozwolić na aktywną politykę asymilacyjną. Klęska projektu politycznego przyszła z jednej strony wtedy, gdy elity, a właściwie ich osłabienie nie pozwoliło na rozwiązywanie problemów na całym obszarze państwa i poszukiwanie twórczych, konkretnych, dostosowanych do czasów pomysłów, co niosło za sobą gnuśność i konserwatyzm ustrojowy. Z drugiej zaś strony na pewno „pomogli” w tym zawistni sąsiedzi, którzy nie mogli patrzeć na katolickie i tolerancyjne zarazem imperium, które zaczynało na swoją modłę budować porządek w znacznej części Europy.
Od małego do wielkiego narodu
Oczywiście czasy późniejsze zmuszały Polaków do reinterpretacji historii i modyfikowania działań ratujących tożsamość narodową. Ale nawet w okresie narastającego konfliktu klasowego, w który wpisała się walka o możliwość własnej niepodległości, aspiracje twórców polskiej myśli politycznej nigdy nie przybrały kształtu państwa zamkniętego do wąsko etnicznej polskości. Narodowcy, ludowcy czy zwolennicy idei insurekcyjnej mimo różnic, jakie ich dzieliły, chcieli widzieć Polskę wielką, w jakiś sposób nawiązującą do kultury i tradycji Rzeczypospolitej. Wizje te różniły się planami granic czy ustrojem, a więc wszystkim albo prawie wszystkim. Jedno pozostawało tu wspólne: wizja wolnego narodu we własnym państwie. Takiego narodu, w którym każdy uważający się za Polaka będzie się czuł gospodarzem, a każdy obcy po prostu będzie mógł bezpiecznie żyć i pracować. Ktoś powie, że w takich planach diabeł tkwi w szczegółach. Tak też było i w wypadku Polski, która odzyskiwała niepodległość po roku 1918. Gorąco się tu spierano o to, ile ludności odwołującej się do niepolskiej tożsamości narodowej może znaleźć się w granicach państwa, jakie winno być jego podejście do tejże. Na pewno wiek XX, jako czas rozbujałych ruchów etnonacjonalistycznych, nie był łatwy do budowania wizji narodów otwartych. Czasy obecne jednak coraz wyraźniej pokazują, iż do takiej myśli należy wrócić.
Taki typ narodu należy określić mianem „wielkiego”. Już w czasie II wojny światowej Adam Doboszyński w Teorii Narodu pisał o tym, uważając, że tylko naród posiadający umiejętność narastania poprzez „stopy etniczne” „jest zawsze w trakcie przyswajania i rozszerzania się. Skoro te procesy zanikną, skoro ustabilizuje się jego ludność, wielki naród traci swą aktywność i obumiera”. Najlepszą więc klamrą dla powyższych rozważań będzie wniosek, że albo Polacy sięgną po najlepsze wzorce i zaczną swój wielki naród budować, albo zgnuśnieją, by zniknąć z kart historii. To drugie byłoby winą w stosunku do tych naszych przodków bądź pokoleń, których choćby za przodków chcemy uważać, z której obecne pokolenia musiałyby się tłumaczyć niekoniecznie przed ludzkimi trybunałami.
Piotr Sutowicz
pgw