Co jakiś czas, zwłaszcza gdy zbliżają się wybory, słyszymy w mediach głosy o potrzebie wprowadzania w Polsce skutecznej polityki prorodzinnej. Faktycznie – jest to naglący problem. Wiadomo przecież, że kondycja rodziny polskiej nie jest dobra i na pewno się nie poprawia. Z pewnością należy podjąć jakieś inicjatywy, żeby rodzinę wspomóc. Pytanie tylko, w jakim kierunku powinny iść te zmiany.
Kiedy rodzina była siłą
Rodzina była silną komórką społeczną od zarania dziejów, aż do początków epoki przemysłowej. Tylko, że była to inna rodzina niż ta znana współcześnie. Była wielopokoleniowa, obejmowała szerokie grono krewnych i powinowatych, często wielodzietna oraz zwykle – patriarchalna.
Rodzina preindustrialna, nazwijmy ją „tradycyjną”, była o wiele bardziej autonomiczna niż rodziny współczesne. Instytucja „rodziców chrzestnych”, nie była – jak dzisiaj – związana tylko z samym rytuałem religijnym, ale oznaczała, ni mniej ni więcej, faktyczną zastępczą władzę rodzicielską. Gdyby rodziców biologicznych zabrakło, obowiązki wychowawcze wobec dzieci przejmowali właśnie rodzice chrzestni. Jest to przykład wielu tego rodzaju obyczajów. Rodzina tradycyjna była wielowątkowo zabezpieczona różnymi „nie spisanymi prawami” na wypadek różnych wypadków losowych.
Zmiany, spowodowane przez industrializację i urbanizację, dalece wpłynęły na tradycyjny model rodziny. W istocie jednak, do ewolucji modelu rodziny przyczyniła się przede wszystkim ekspansja polityki socjalnej państwa. System obowiązkowych ubezpieczeń społecznych, zwłaszcza zaś emerytalny system „solidarności pokoleniowej” zastąpił naturalny system zabezpieczeń występujących w rodzinie. Od tej pory obserwujemy stopniową degradację tradycyjnego modelu rodziny. Wielopokoleniowa i wielodzietna rodzina okazała się po prostu dysfunkcyjna. Jej ekonomiczna i społeczno-opiekuńcza funkcja w systemie państwowej opieki społecznej nie ma racji bytu. Finansowo najlepiej wiedzie się tym, co w ogóle dzieci nie mają. Mogą oni całe życie przeznaczyć na bogacenie się i konsumpcję owoców swej pracy, a ich emerytury i tak będą najbardziej okazałe. Płatnikami tych emerytur będą zaś dzieci tych, którzy poświęcili się pracy wychowawczej. Od efektów tej pracy zależy także efektywne funkcjonowanie gospodarki w przyszłości, a więc i realna wartość inwestycji w drugim i trzecim filarze systemu emerytalnego. Tymczasem praca wychowawcza rodziców nawet nie powoduje nabycia przez nich praw emerytalnych. System „solidarności pokoleniowej” nie upadł jeszcze tylko dzięki ludziom, którzy chcą mieć dzieci wbrew zdrowemu rachunkowi ekonomicznemu. W dłuższej perspektywie jednak, katastrofa demograficzna jest nieunikniona. Świadczy o tym postępujący proces starzenia się społeczeństwa w państwach, w których model „solidarności pokoleniowej” funkcjonuje od dawna.
Odkąd Państwo stało się nieoficjalnym domownikiem w każdej z rodzin, te nie są już w stanie radzić sobie same. Ponieważ zaś państwo, co oczywiste, nie wywiązuje się ze swych „rodzinnych obowiązków” właściwie, postępująca degradacja rodziny wydaje się nieunikniona.
Model szwedzki
W 1934 roku para wybitnych Szwedów – Alva i Gunnar Myrdalowie – wydała książkę „Sprawa kryzysu populacji” (Crisis in the Population Question). Była ona reakcją na kryzys demograficzny w Szwecji, który miał miejsce na początku XX wieku. Autorzy argumentowali, że w systemie częściowej opieki socjalnej państwa (czyli takiej, jaka jest dzisiaj w Polsce), posiadanie dzieci wiąże się z ogromnymi wydatkami, a nie niesie niemal żadnych korzyści ekonomicznych dla rodziny. Z drugiej strony zaś, funkcjonowanie państwa jest niemożliwe bez dzieci i prawidłowo funkcjonującej rodziny. Wniosek wydaje się prosty: to państwo powinno wziąć na siebie koszt wychowania dzieci.
W Szwecji faktycznie wprowadzono w czyn idee Myrdalów. Stopień zaangażowania państwa w życie rodziny jest w skandynawskim kraju najwyższy wśród państw europejskich. Warto jednak zauważyć, że wszystkie modele państwowej opieki socjalnej nad rodziną w mniejszym bądź większym stopniu ciążą ku rozwiązaniom szwedzkim. Warto zatem przyjrzeć się temu dokładniej.
Ażeby szwedzki model polityki prorodzinnej wprowadzić w czyn, konieczne są wysokie podatki, które sfinansują bardzo rozbudowany system opieki społecznej. Cóż, skoro państwo już wcześniej wkroczyło w kompetencje rodziny, to należy wymagać od niego konsekwencji. Państwo nie może być tylko jakimś rezydentem w rodzinie. Skoro jest jej beneficjentem, to powinno również aktywnie wspierać ją, ponosić jakieś koszty. Kiedy porównamy sytuację socjalną rodziny w Polsce i w Szwecji, widać niezaprzeczalne zalety modelu szwedzkiego.
Szwedzkim rodzicom przysługuje 480 dni urlopu po narodzinach dziecka, do podziału między matkę i ojca. Pierwsze 390 dni tego urlopu jest płatne 80% podstawowego wynagrodzenia, a ostatnie 90 dni stanowi pełną wypłatę. Rodzicom przysługują zasiłki na każde dziecko aż do ukończenia 16 roku życia, a powyżej 16 lat zasiłki edukacyjne, jeżeli dziecko nadal się uczy. Rodzice mogą brać również urlopy z powodu choroby dziecka (po 60 dni na każde dziecko). Wszystko to uzupełnione jest zaś o system bezpłatnych żłobków i przedszkoli, szkół z pełnym wyżywieniem, dotacji na obozy letnie dla dzieci i wiele innych tego typu atrakcji.
O takim luksusie nie może marzyć rodzina polska, albowiem nadal obowiązuje u nas system częściowej opieki socjalnej. Z polskiej perspektywy, obowiązek utrzymania i wychowania dziecka, wydaje się być czymś w rodzaju „luksusowej konsumpcji” (wielokrotnie opodatkowanej). Sprawa wygląda najczęściej tak, że im większa liczba dzieci w rodzinie, tym większe jej ubóstwo. Dlatego jedno z rodziców często pracuje na dodatkowy, drugi etat, co jednak niewiele pomaga, gdyż równocześnie wzrasta kwota zapłaconego podatku.
Wydawałoby się więc, iż Szwecja powinna być rajem dla wszystkich tych, którzy pragną mieć dzieci i żyć życiem rodzinnym. Trudno jednak nie zauważyć, że generalnie instytucja rodziny w tym kraju przeżywa głęboki kryzys. Przyrost naturalny wciąż jest na poziomie niższym niż naturalna zastępowalność pokoleń. Statystycznie, liczba rozwodów stopniowo zrównuje się z liczbą rocznie zawieranych ślubów. Ponad 55% dzieci żyje w rodzinach rozbitych. Odpowiedzią na coraz częstsze problemy rodzin biologicznych jest masowe umieszczanie dzieci w rodzinach zastępczych, dla których wychowywanie dzieci staje się sposobem zarobkowania. W chwili obecnej już 1/3 Szwedów żyje samotnie. Ponad 70 % procent szwedzkich gospodarstw domowych, to gospodarstwo jedno oraz dwuosobowe. Dlaczego więc jest tak źle, skoro jest tak dobrze?
Bezdroża polityki prorodzinnej
W szwedzkim modelu polityki prorodzinnej najbardziej charakterystyczne jest to, że państwowi urzędnicy socjalni posiadają bardzo duży zakres możliwości decyzyjnych wobec rodziny. To zresztą zrozumiałe: państwo płaci – państwo wymaga. W konsekwencji, autonomia wychowawcza rodziców nieuchronnie odchodzi w przeszłość. W Szwecji pozycja prawna rodziców biologicznych jest niewiele lepsza, niż rodziców zastępczych. Faktyczną władzę nad losami dzieci sprawują pracownicy socjalni – swego rodzaju „szpiedzy państwa” w rodzinie. Jakiś czas temu Szwecją wstrząsnął skandal dotyczący syna Marianny Sigstroem. 12-letni Daniel chorował na padaczkę. Urzędowi „pomocnicy ds. rodziny” uznali jednak, że jego mama jest po prostu nadopiekuńcza, czym krzywdzi swoje dziecko. Daniel został jej odebrany i odtąd tułał się po rodzinach zastępczych. Słał do mamy dramatyczne listy z prośbą o pomoc, co urzędników jeszcze bardziej upewniło o „chorobliwym przywiązaniu” tych dwojga. Sądowy zakaz zbliżania się pani Marianny do syna wydawał więc logiczną koniecznością. Najpierw Danielem opiekowała się para narkomanów na odwyku, potem samotny alkoholik. Niestety, nie znał on zasad udzielania pierwszej pomocy podczas ataku padaczki i Daniel u niego zmarł…
Okres industrializacji i globalizacji spowodował zmianę tradycyjnego modelu rodziny | Fot. Archiwum
Można powiedzieć, że to Szwecja, lecz czy w też Polsce mogłoby dojść do „pomocy rodzinie” tak tragicznej w swych skutkach? Niestety, jesteśmy na dobrej drodze, żeby powielić „dobrodziejstwa” naszych zamorskich sąsiadów. 11-letni Paweł – syn Renaty i Piotra Dzikowiczów, ponad rok temu został zabrany z domu i umieszczony w pogotowiu opiekuńczym. Sąd przyznał, że całą trójkę łączą bardzo silne emocjonalne więzy rodzinne, w domu nie istniał problem alkoholu, awantur. Głównym powodem zabrania Pawła z domu rodzinnego była… nadmiernie żarliwa religijność jego mamy. Dla biegłych i sądu w Legnicy ta religijność okazała się nie do zniesienia! Pani Renata miała objawienia prywatne, które przez biegłych zostały uznane za urojenia psychotyczne (skoro sprawa dotyczyła objawień, to ciekawe dlaczego nie proszono o opinię teologa, albo przynajmniej religioznawcy?). Efekt: państwo Dzikowiczowie do dzisiaj walczą z funkcjonariuszami publicznymi, którzy rozbili ich rodzinę. Mały Paweł napisał nawet list do Rzecznika Praw Dziecka, zapewniający o więzi ze swoimi rodzicami i chęcią wyjazdu z nimi na wakacje.
Ostatnio wybuchła kolejna afera – może jeszcze bardziej zastraszająca. Otóż pani Wioletta Woźna zgłosiła się do szpitala w Szamotułach, w oczekiwaniu na poród. Konieczne było cesarskie cięcie. Gdy mała Róża przyszła na świat, szczęście zamieniło się w koszmar. Lekarze samowolnie uczynili ją bezpłodną (podobno kolejna ciąża byłaby niebezpieczna dla jej zdrowia). Potem zaś podali leki hamujące laktację, bowiem sąd odebrał jej prawo do opieki nad małą Różą. Argumentem koronnym miał być bałagan w domu rodziców i brak dbałości o pozostałe dzieci. Miejscowy proboszcz, sąsiedzi i dyrektorka szkoły, do której uczęszczały dzieci, nie potwierdzają tych doniesień). Ot, państwo, poprzez swych urzędników, postanowiło „pomóc” biednej, umęczonej rodzinie: zabrano nowo urodzone dziecko do rodziców zastępczych i wysterylizowano matkę, żeby już więcej nie rodziła.
Państwowe dzieci
Model polityki prorodzinnej zmierzającym ku rozwiązaniom szwedzkim kończy się tak, że rodzina już nie tylko nie potrafi, ale wręcz nie ma prawa radzić sobie sama. Odtąd to państwo odpowiada za przyszłość dzieci, nie rodzina. Prowadzi to do tragikomicznych sytuacji. Państwo walczy z próchnicą zębów czy chorobami zakaźnymi maluchów, a rządy państw UE zadeklarowały, że będą walczyć z otyłością wśród dzieci. No właśnie, a gdzie są rodzice? Czy to nie powinna być ich rola? Otóż nie! Bo dzieci nie należą już do rodziców, to są dzieci państwowe! W tym kontekście zrozumiałe są również zalecenia jakie otrzymał personel szkockich szpitali od swego rządu: należy unikać stosowania terminów „mama” i „tata”, zamieniać je terminami „opiekunowie” lub strażnicy”.
Polityka prorodzinna powinna prowadzić do tego, że rodzina radzi sobie sama | Fot. Dominik Różański
Państwo decyduje o tym kto, kiedy i czego uczy nasze dzieci w szkołach. I na nic sprzeciw rodziców. Ostatnio w Polsce, pomimo protestu rodziców, zdecydowano o obniżeniu wieku obowiązku szkolnego. Rodzina staje się instytucją z natury podejrzaną o patologie…
Propozycje pomocy
Problemem współczesnej rodziny jest, przede wszystkim, szkodliwy model polityki społecznej państwa. Zbyt częste i nieuzasadnione ingerowanie państwa w życie rodziny z konieczności prowadzi do jej niewydolności. Jaka zatem powinna być prorodzinna polityka państwa? Przede wszystkim, należy przestać szkodzić. Zaprzestać inżynierii społecznej, zdecentralizować zarządzanie ideologią wychowania. Zwróćmy się ku doświadczeniom pokoleń oraz naturalnym instynktom, dzięki którym ukształtował się rodzicielski model wychowywania dzieci. Należy zaufać rodzinom. Im mniej urzędniczej ingerencji w życie rodziny, tym więcej możliwości tego, żeby współtworzący ją sami znaleźli optymalne warunki do współżycia i rozwoju. Dzięki temu przywrócimy więzy międzypokoleniowe, a dzieci przestaną czuć się niczyje (państwowe). Co to oznacza? Choćby mniej bandytyzmu na ulicach. Tylko w rodzinie wolnej od zewnętrznego sterowania można kształtować odpowiedzialność jednostek.
Przywróćmy ekonomiczny i socjalny wymiar więzów rodzinnych. Dawniej dzieci były dla rodziny najlepszą inwestycją. Rodzice chcieli dobrze wychować i wyedukować swoje dzieci, aby ich kochały i zaopiekowały się nimi na starość. W połączeniu z instynktownym pragnieniem bycia rodzicem, i zwykłą, a często pogardzaną przez urzędników, „miłością rodzicielską”, wystarczało to, aby dzieciom wiodło się najlepiej jak to tylko możliwe. System „solidarności pokoleniowej” jak najszybciej powinien stać się systemem „rodzinnej solidarności pokoleniowej”. Zamiast dawać socjalną jałmużnę rodzinom wielodzietnym, państwo powinno przestać zabierać im pieniądze. Przecież najwięcej w podatkach płacą właśnie rodziny wielodzietne. Jak wielką ulgą byłaby dla nich zerowa stawka VAT na ubranka dziecięce, artykuły szkolne, etc. Jak wielką pomocą byłaby niższa stawka podatku dochodowego, w przypadku wychowywania dzieci. Jak bardzo motywujące wychowawczo byłoby gdyby przynajmniej część pieniędzy wpłacanych teraz do ZUS, wędrowało bezpośrednio do rodziców płatników…
Istnieje ciekawa analogia pomiędzy problemem polityki prorodzinnej, a zagadnieniem ochrony lasów tropikalnych. Fundusze na ochronę lasów tropikalnych zbierane są nieustannie. W tym samym celu zakładane są fundacje, towarzystwa, stowarzyszenia… Można wręcz powiedzieć, że istnieje cały „przemysł” ratowania lasów tropikalnych! I co? Tempo degradacji tych lasów podobno nawet nie zwalnia! Tymczasem, chodzi o to tylko, żeby pozostawić las w spokoju. On sam zregeneruje się w błyskawicznym tempie. Tak samo z rodziną. Naturalne siły, które przez wiele tysięcy lat ukształtowały stabilny model rodziny, zwyciężą.
Marek Jastrzębski
Artykuł ukazał się w numerze 10/2009.