Po raz trzeci pójdziemy do urn wybrać swoich przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. To jedyne wybory władz, o których nie wspomina nasza Konstytucja. Ta elekcja jest regulowana jedynie przez Kodeks wyborczy.
Jej reguły są w wielu punktach tożsame z regułami wyborów do władz ustawodawczych lub wykonawczych w Polsce. Określa je pięć tych samych przymiotników (powszechne, równe, bezpośrednie, tajne i proporcjonalne), a kampania wyborcza prowadzona jest według podobnych zasad (jawność finansowania, cisza wyborcza rozpoczynająca się 24 godziny przed dniem wyborów, bezpłatny czas antenowy w publicznych mediach dla komitetów, które zarejestrowały kandydatów w całym kraju). Tu również, podobnie jak w innych wyborach przeprowadzanych według zasady proporcjonalności, obowiązuje pięcioprocentowy próg wyborczy, którego przekroczenie jest niezbędnym warunkiem uczestniczenia w podziale mandatów.
Liczbę mandatów przypadającą na każdy komitet w całym kraju ustala się metodą d’Hondta: liczby głosów oddane na poszczególne listy dzieli się przez kolejne liczby naturalne (1,2,3,4) – tyle razy, ile jest mandatów do obsadzenia. Mandaty otrzymują te listy, którym przypadły kolejne największe ilorazy. Można jeszcze długo ciągnąć listę podobieństw między wyborami do europarlamentu i wyborami do władz ustawodawczych i wykonawczych w Polsce, ale są też różnice, o których należy wspomnieć.
To jedyne wybory, w których frekwencja wpływa na liczbę mandatów zdobytych przez komitety wyborcze w poszczególnych okręgach wyborczych. Oblicza się ją metodą Hare’a-Niemeyera: wyniki poszczególnych list kandydatów dzieli się przez iloraz liczby ważnie oddanych głosów i liczby mandatów do obsadzenia. Liczby całkowite z tego działania oznaczają liczbę mandatów uzyskanych przez poszczególne listy. Teoretycznie może się zdarzyć, że w danym okręgu nikt nie zdobędzie mandatu, ale dotychczas taka sytuacja nie miała miejsca.
Liczba wybieranych przez nas eurodeputowanych dwukrotnie się zmieniała. W 2004 r. wybieraliśmy 54 posłów, w 2009 r. – 50, a tym razem będzie ich 51. Pierwsza zmiana była spowodowana akcesją Bułgarii i Rumunii, których przedstawicielom trzeba było zrobić miejsce w parlamencie, natomiast druga korekta to skutek wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego, który zwiększył liczbę parlamentarzystów z 736 do 751.
Mimo zwiększenia kompetencji Parlamentu Europejskiego przez Traktat Lizboński ciągle musi się on dzielić funkcją prawodawczą z Radą Unii Europejskiej. Posłowie nie mają wpływu na tak duży zakres spraw, jaki sugeruje nazwa „parlament”, za to ich uposażenia zapewniają byt na wysokim poziomie, bardziej kłującym w oczy w krajach o niższej stopie życiowej. Prasa opisywała już sposoby naszych wybrańców na wyciągnięcie z unijnej kasy jak największych dochodów. Obrotny parlamentarzysta może zarobić nawet 75 000 zł miesięcznie. Sowite apanaże, zbyt małe w stosunku do oczekiwań wyborców uprawnienia i duże oddalenie władzy od obywatela zniechęcają elektorat do udziału w głosowaniu. Postrzega on unijny sejm jako najmniej potrzebny organ władzy i zarazem najbardziej wyobcowany z problemów, z jakimi przeciętni Polacy borykają się na co dzień.
W nadchodzących wyborach komitety wyborcze umieściły celebrytów na listach kandydatów, aby podnieść frekwencję w głosowaniu. Decydenci polityczni nie traktują ich startu poważnie, dlatego trener piłki ręcznej Bogdan Wenta, była modelka Izabela Łukomska-Pyżalska, producentka filmowa Weronika Marczuk oraz sportowcy, którzy zakończyli lub przerwali karierę: pływaczka Otylia Jędrzejczak, piłkarz Maciej Żurawski, lekkoatletka Anna Jesień, siatkarze Michał Bąkiewicz i Paweł Papke, zostali umieszczeni na co najwyżej drugich miejscach list wyborczych, aby mieć mniejsze szanse na wejście. Wyjątkiem od tej reguły byłby start boksera Tomasza Adamka liderującego śląskiej liście Solidarnej Polski, gdyby nie to, że partia ta ma małe szanse na wyborczy sukces. Celebryci mają więc podzielić los Krzysztofa Hołowczyca i Tadeusza Rossa, którzy weszli do europarlamentu dopiero, gdy Barbara Kudrycka i Rafał Trzaskowski zwolnili im miejsce, rezygnując z mandatów. Zgodnie z przewidywaniami furory nie zrobili. Hołowczyc zaliczył tylko 40% obecności. Takie fakty również nie zachęcą naszych rodaków do rezygnacji z majówki na rzecz wizyty w lokalu obwodowej komisji wyborczej. W 2004 r. poszło głosować 20,9% uprawnionych, w 2009 r. – 24,53%. To dwie najniższe frekwencje w wyborach ogólnopolskich w III RP. Jak będzie tym razem, zobaczymy.
Marcin Motylewski